Teatralny weekend

Chodzicie do teatru? Ja rzadko, przyznaję się bez bicia. Tak się jednak złożyło, że w miniony weekend byłam na dwóch spektaklach. Wyczerpałam chyba w ten sposób roczny limit!

Dwa przedstawienia w dwóch różnych miejscach i dwie zupełnie odmienne reakcje. Na pierwsze zostałam wspaniałomyślnie zaproszona przez koleżankę (raz jeszcze dziękuję!), na drugie dostałam wejściówkę w ramach blogowania na Szczecin Aloud.

Zacznę od sobotniej premiery „Seksu dla opornych” w Teatrze Współczesnym. Czułam się, jakbym szła na niedzielną mszę – odświętnie ubrana, bo w spódnicy. W gmachu Muzeum Narodowego zebrała się cała szczecińska śmietanka w bardziej eleganckim i uśmiechniętym wydaniu. Zajęłyśmy miejsca (bo jak wspomniałam wcześniej byłam razem z koleżanką) tuż pod sceną, co miało swoje plusy i minusy.

Pozytywnym aspektem była doskonale widoczna mimika aktorów, każde drgnięcie mięśni twarzy, mrugnięcie oka. Fakt, że bohaterowie sztuki byli prawie na wyciągnięcie ręki sprawiał, że odbiór był bardziej emocjonujący. Chwilami ta bliskość stawała się krepująca, zwłaszcza w momentach, kiedy odgrywający swoja rolę Konrad Pawicki patrzył prosto w moje oczy. Minusem zaś była skrócona perspektywa, która utrudniała oglądanie wtedy, kiedy aktor stał na jednym krańcu sceny, a partnerująca mu koleżanka po fachu na drugim. Musiałam wybierać na kim skupić swój wzrok w danej chwili.

Ale do rzeczy! Sztuka jest o małżeństwie z dwudziestopięcioletnim stażem, które wybrało się na weekend do luksusowego hotelu w celu reaktywowania pożycia seksualnego. Prowodyrką wyjazdu jest żona, znudzona dotychczasową rutyną i brakiem seksu. Mąż niechętnie przystaje na pomysł żony i z dużą rezerwą przyjmuje propozycję zastosowania się do wskazówek z poradnika, który nazywa się nie inaczej, jak „Seks dla opornych”. Małżeńskie próby wypadają mizernie, wywołując z kolei salwy śmiechu na sali. Im bardziej próbują, tym bardziej śmieje się publiczność. Początkowo entuzjastycznie nastawiona żona (w tej roli Beata Zygarlicka) usilnie próbująca zaktywizować męża (wspomniany wcześniej Konrad Pawicki) poddaje się, grożąc małżonkowi rozwodem, jeśli się nie zmieni. Do małżeńskich dialogów wkrada się gorycz, wzajemne, często utajone pretensje. Uzmysławiają oni sobie, że w czasie tych wspólnie przeżytych lat zgubili dawnych siebie, szczęśliwych i cieszących się chwilą.

Wrażenia po spektaklu jak najbardziej pozytywne, czego świadectwem były gromkie, niemilknące brawa. Aktorzy przezabawni, ujmujący, od razu zjednali sobie moją sympatię. Zawładnęli sceną i mam wrażenie sercami publiczności. Dzięki „Seksowi dla opornych” na podstawie tekstu Michele Riml, a w reżyserii Justyny Celedy, zgromadzonej widowni została zaserwowana potężna dawka humoru i rozrywki w dobrym wydaniu. Jeśli zatem lubicie się pośmiać z czystym sumieniem polecam „Seks dla opornych”.

Następnego dnia wybrałam się, w ramach odbywającego się w Szczecinie Europejskiego Festiwalu Filmów Dokumentalnych „dokumentART”, na przedstawienie Teatru „nie ma” zatytułowane „x4”. Miejscem tego kulturalnego wydarzenia był klub Lulu i tu od razu muszę wyrazić swoją opinię. Nie był to niestety trafiony pomysł. Brak odpowiedniej akustyki, za to obecność innych, niezbyt chętnie „słyszanych” dźwięków i szmerów, których być nie powinno w trakcie spektaklu. Nie wyobrażam sobie, żeby aktorom dobrze się grało, skoro ja, jako widz odczuwałam znaczny dyskomfort. Nie mogłam skupić się na wypowiadanych kwestiach zwłaszcza, że większość ginęła gdzieś nie docierając do moich uszu. W konsekwencji nie jestem pewna o co do końca chodziło w sztuce. Wiem tylko, że rzecz dotyczyła czterech kobiet i jakichś tam ich rozterek. Odbiór utrudniała również sekwencja szybko zmieniających się scen, wszystko działo się dynamicznie, co dawało wrażenie powierzchowności. Co zaś się tyczy gry aktorskiej, odnoszę wrażenie, że za wyjątkiem jednej osoby, wszystko zostało zagrane na jednej „minie”, nieco sztucznie i sztywno. Nie czułam „chemii” pomiędzy poszczególnymi postaciami, nie było „czuć” łączących je relacji. Ciekawym pomysłem było jednoczesne filmowanie odgrywanych scen (których obraz pojawiał się za plecami aktorów), co wzbogacało percepcję o niewidoczną z pozycji widza perspektywę.

Być może ulokowanie spektaklu w nieprzyjaznej przestrzeni wpłynęło na ujemną ocenę całości, być może obroniłby się we właściwym miejscu. Niestety mnóstwo czynników rozpraszających sprawiło, że nie potrafię powiedzieć niczego dobrego na temat inscenizacji. Konkluzja nasuwa się jasna: właściwy odbiór jest możliwy we właściwym miejscu. W takim, w którym w trakcie przedstawienia (które zresztą miało mieć dramatyczny wydźwięk, gdyż jedna z bohaterek popełnia samobójstwo) nie podejdzie kelnerka i nie zapyta: „Czy podać państwu coś do picia?”. W którym publiczność w spokoju i ciszy może nastawić się na odbiór sztuki.

Mimo niezamierzonego zapewne przez Teatr „nie ma” efektu, nie mam poczucia straconego czasu. Jest to dla mnie jakaś nauka. I oby była dla innych. Dla artystów, którzy chcą się pokazać, i dla organizatorów, którzy wybierają miejsca, które mają stać się platformą dla artystycznej wypowiedzi.

O autorze

avatar

ezoc

Interesuje mnie słowo i obraz, ich wzajemne przenikanie. Z pisarzy cenię i wielbię Gombrowicza, zaś malarsko zachwyciła mnie ostatnio Katarzyna Szeszycka. Lubię pisać, pewnie dlatego, że wychodzi mi to lepiej niż gadanie. A ostatnio odkrywam Szczecin dla siebie i dla innych, czemu daję wyraz na swoim blogu http://miasto-pudelek.blogspot.com/