W 11 dni dookoła świata. „Włóczykij” 2014
To, że Szczecin leży nad morzem wiedzą wszyscy – „lokalsi” i napływowi. A o gryfińskim ”Włóczykiju” ktoś słyszał? Co to to w ogóle jest?! – oburza się młodzież w „RabBarze”. Jedni plują frytkami, inni na znak protestu ostentacyjnie odmawiają zjedzenia kebaba i rzucają kolejne wyzwanie na Facebook. W „szóstce” pędzącej na Gocław nawet nie pytam, zapisanie odpowiedzi tutaj byłoby – mówiąc delikatnie – problematyczną kwestią. Próbuję chwycić nawet znanego czołowego polityka, ale chowa się za mosiężną tarczą w Internecie. – Pani, toż to prowincja, tam nic nie ma – ripostuje pan Pijak spod „Żabki”.
Droga asfaltowa – jest, budka z turkopodobnym kebabem na rogu – jest, ławeczka pod sklepem – jest. Małomiasteczkowo jest! Wszystkie topograficzne wytyczne się zgadzają, ale skąd te rozentuzjazmowane tłumy, czerwone wypieki na twarzach, huczna muzyka, gwar rozmów (intelektualnych!) i swąd kiełbasy z grilla, hę? Sprawa jest poważna. To zadanie dla kolejnej komisji, albo ja tam wkroczę. I wkroczyłam.
„Nie chcę umierać”
Już Juliusz Verne opowiadał ludziom o przygodach Fogga „w 80 dni dookoła świata”, ale najwyraźniej „wciskał kit”, bo w Gryfinie udowadniają, że wystarczy tylko 11. Już po raz ósmy niestrudzona załoga Gryfińskiego Domu Kultury and company zorganizowała „Włóczykija” – Gryfiński Festiwal Miejsc i Podróży. Tam podróż odmieniają przez wszystkie przypadki, bez jąkania i zapominaniu o Wołaczu. A na celowniku (nie tylko tym gramatycznym) – podróże małe i duże, za jeden uśmiech i klika dolarów, poważne eksploracje i absurdalne ekspedycje, z dredami na głowie i burką, kiedy trzeba. Lądem, wodą, powietrzem, na rowerze i starej Ładzie, a nawet na drzwiach od WC – można podróżować przez świat. To udowadniają elektryzujące opowieści prelegentów, którzy gawędziarski dar odziedziczyli po Janie Pasku. Dzieją się tutaj kosmiczne rzeczy, a krowy zadają egzystencjalne pytania: „dlaczego trawa jest zielona?”. Prawdziwi żeglarze mawiali – „ahoj, przygodo!”, uwierzcie to zdecydowanie za mało, żeby opisać ten festiwal.
Jako, że żyjemy w epoce Exela, a zdolność interpretacji prozy zanika, garść statystyk, tak na rozgrzewkę: do Gryfina przyjechało 120 podróżników, powstało 80 prezentacji o podróżach, zagrano 8 koncertów, skosztowano jedzenia z „From movie to the kitchen”- czyli niebieskiej zupy Bridget Jones, czy kaszy ze skwarkami z „Misia” Barei, przetańczono „Bal Włóczykija” i pokonano morderczy rajd „Włóczykij Trip Extreme”. Dużo i fajno. Światowo i kameralnie. Wystąpienia odbywały się w różnych miejscach i o równoległym czasie, dlatego zaobserwowano nowe masowe zjawisko z dziedziny behawioryzmu- nie tylko kobiety były niezdecydowane. Na otwarciu mnie nie było, ale jak każdy wie, nie ważne jak się zaczyna, ważne jak się kończy. W ostatni dzień festiwalowego szału dotarłam do Gryfina. Program prezentował się całkiem zacnie, a wybór prelekcji – nastręczał dylematów i nawet kurs z asertywności nie pomógł. Nie, nie rozczarowałam się.
Jaki kraj, taki ob(y)czaj.
Szarpana chęcią to z jednej, to z drugiej strony w końcu przeniosłam się na komunistyczną Hawanę za sprawa prezentacji pielgrzymującego małżeństwa. Tam, Che Guevara uśmiecha się zza każdego krzaka i masowo wcina się mango. W kraju trawionym przez komunizm, gdzie główna państwowa droga nie zawsze pokryta jest asfaltem, a samochodów jest jak „na lekarstwo”, kubańska policja łapie ”z urzędu” autostop dla turystów, a za niezatrzymanie się -wystawia mandat. Ludzie wciąż kupują żywność na kartki, a dzieci grają boso w piłkę nożną. Do tego niesamowicie wilgotny klimat i serdeczni tubylcy, którzy nierzadko atlas samochodowy widzą pierwszy raz w życiu.
O indiańskim szlaku wiodącym przez Stany Zjednoczone opowiadał polski indianista – pan Marek Nowocień, który przez 6 miesięcy szedł z San Francisco do Waszyngtonu w wielokulturowym „Najdłuższym Marszu II”, by pokojowo walczyć o respektowanie praw Indian. Polak od strony kuchni poznał życie rdzennych Amerykan, a jak się potem okazało – Winnetou nigdy nie istniał. Pocieszam się myślą, że chociaż Dr. Quinn…
Kolejnego prelegenta trudno zapomnieć, albo przeoczyć. Charakterny Ślązok sypał gagami jak z rękawa, a cała widownia tarzała się ze śmiechu. Emerytowany górnik – pan Mietek Bieniek w sierpniu wrócił z Soczi na rowerze. Jak sam siebie opisuje: „Jo je hajer. Hajer nie do zajechania”. Podróżnik przejechał 11 tysięcy kilometrów w 117 dni. Wyruszył z Katowic, a na trasie przejazdu znalazły się: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Norwegia, Rosja i Ukraina. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie własnoręcznie napisany list do Putina z prośbą o wizę, a po miesiącu- telefon z konsulatu. To dzięki tej „dziwnej” wizie, jak ją określili wystraszeni rosyjscy pogranicznicy – rowerzysta otrzymał 100 dolarów łapówki. W Rosji robiono z nim wywiady, zapraszano na wódkę i częstowano tuszonkami. Od grasujących niedźwiedzi miało go chronić błogosławieństwo Popa, a w razie niewystarczającej boskiej ingerencji – stukanie łyżką o metalowy gar. Poznał niesamowitych ludzi: Tomka z Krosna- najpierw współtowarzysza wyprawy, który chciał ochrzaniać Hołowczyca w Polskim Komitecie Olimpijskim, czy zbójców, którzy zamiast go okraść, zaprowadzili do muzeum. W Murmańsku spał na fotelu ginekologicznym i jak stwierdził:
– Rewelacja! Wygodny, szeroki tylko nogi mi zwisały i od razu dopadły mnie skurcze. Położyłem nogi na podpórkach i od razu zasnąłem. Rano budzi mnie pielęgniarka i pyta: A badania były?
Podpowiem: cytologii nie było, ale pan Mietek dojechał do Soczi- cały i zdrowy.
Gdzie można pojechać na wakacje? Strzelajcie. Pewnie Egipt, Maroko, Tajlandia. He-llo! To „Włóczykij”, a nie piaskownica. No pewnie, że do Afganistanu! Tylko nie z polskim kontyngentem, a Adą i Maćkiem – szesnastoletnią Ładą. Niva Road Trip 2013 to jedno wielkie marzenie, na którego realizację czekali 2 lata. Zbierali, porzucili pracę i pojechali. Podróż po Centralnej Azji wiodła przez Rosję, Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan. A dlaczego Ładą? Bo jak zakładali rosyjskie auto da się naprawić w Rosji. Jak bardzo się mylili przekonali się w trzech autoryzowanych punktach. W czasie, kiedy akurat auto nie było popsute, podróżowali z Rolandem- holenderskim turystą, oraz kirgiskim dziadkiem, zabranym z posterunku pograniczników. Na afgańskiej granicy usłyszeli kaleczonym angielskim: „if you have money, you have no problems”. Oni nie mieli. Już chciano ich aresztować, ale łapówka w postaci kremu z filtrem 50 -załatwiła sprawę. W Kirgistanie długo musieli się tłumaczyć przed policjantami z ilustracji w książce z Bin Ladenem. Oczywiście nie znali kirgiskiego, a podstaw rosyjskiego uczyli się dopiero w podróży. Po przygodach z rwącą rzeką, która omal nie zabrała im Łady, niebezpiecznym spotkaniu z talibami i zapierających dech w piersiach widokach tadżyckiej Pamir Highway do dziś, po powrocie pytają: jak żyć Panie premierze?
http://www.wloczykij.com
Na końcu, jak to zwykle znamy z festynów i wielkich gali – pokaz fajerwerków. Ale i tym razem Gryfino zadziwia – nie rujnuje budżetu serwując 10-minutową podniebną bajkę, nie puszcza symfonii, brakuje nawet piosenki z „Titanica”. Serwuje niesamowite, jedyne w swoim rodzaju spotkanie – „petardę”. GDK odwiedza Adam Bielecki – polski młody alpinista, pierwszy zimowy zdobywca ośmiotysięczników: Gaszerbrum I oraz Broad Peak. Na 2 godziny hipnotyzuje nas swoją opowieścią, wciskając w fotele. Pokazuje świat gór swoimi oczami: radość ze zdobytych szczytów, fruwające namioty w bazach, czy sine usta, które na wysokości ośmiu tysięcy metrów nie mogą złapać oddechu. Opowieść o pasji, odwadze i śmierci – o wiele lepsza niż światełka na niebie.
Drodzy Czytelnicy, pamiętajcie – zazdrość to bardzo brzydka rzecz, a następny „Włóczykij”- już za rok!
Najnowsze Komentarze
Agnieszka
Suuper. Właśnie planujemy podobną podróż stopem z
7 lat temuOla
Uwielbiam patrzeć "z góry na Szczecin"! Widoki, które
7 lat temuPaulina
Dla mnie najsmaczniejsze sa w cukierni na Jagiellonskiej.
8 lat temutamcetka
Byłam, widziałam, mam mieszane uczucia. muzyka tak,
8 lat temu