Rowerem po Skanii
Minionej zimy sporo czytałem kryminałów. Zima to też czas planowania wyprawy rowerowej. Siłą rzeczy jedno z drugim musiało mieć coś wspólnego. Rower i kryminał jednoznacznie kojarzą się z Ojcem Mateuszem. Jednak po podzieleniu liczby mieszkańców Sandomierza, przez liczbę odcinków, w których trup ściele się gęsto, uznaliśmy, że to miejsce jeszcze nie dla nas. Potrzebujemy gdzieś nabyć obycia. Wybór padał na szwedzkie Ystad – miasto komisarza Kurta Wallandera.
Zabawne, ale przed wyjazdem myślałem sobie, że najtrudniejsze to dojechać pociągiem do Świnoujścia. Wiadomo jak to z rowerem w PKP. I tutaj pierwsze zdziwienie podróżnika marudy, takiego co to przecież tyle widział i wszędzie było lepiej niż w ojczyźnie. Przejazd pociągiem regionalnym ze Szczecina odbył się w naprawdę świetnych warunkach. Był przedział przystosowany dla rowerów. Było wejście z peronu do pociągu z rowerem, które nie przypominało już podróży z Żuław w Karkonosze, z fortepianem na plecach.
Na całe szczęście wątek tajemniczości nie miał w naszej wyprawie zabarwienia kryminalnego. Jego kumulacja miała miejsce w chwili zdobywania promu. Najpierw przejazd rowerem między tirami po porcie. Potem wjazd po platformie na prom, prosto przez jego rozdziawioną paszczę. Po zabezpieczeniua rowerów i ulokowaniu bagaży w kabinie, udaliśmy się zwiedzać pokład. Odkryliśmy, że prom to małe miasto, które jak w soczewce skupia przedstawicieli różnych warstw społecznych. To tak górnolotnie, tak po ludzku to sklep na promie oferuje m.in. tanie perfumy – nie omieszkaliśmy skorzystać.
Około siódmej rano opuściliśmy prom, następnie port i ruszyliśmy do centrum Ystad. Od razu się zakochaliśmy. Historyczna część miasta zachowana jest w niemal niezmienionej formie od XIII wieku. Aż dziwne, że swoją popularność miasto zdobyło dopiero za sprawą powieści Henninga Mankella.
„Nim nadejdzie mróz”
Jeśli znajdzie się w sobie odwagę, by się zgubić, na końcu drogi czeka coś niespodziewanego. Wystarczy zdecydować się na okrężną drogę, a można przeżyć przygody, o których podróżujący prostymi autostradami nie mają bladego pojęcia.
Mam wrażenie, że Mankell pisząc te słowa w powieści „Nim nadejdzie mróz” chciał przemycić idealną receptę na zwiedzanie Ystad. Warto zarezerwować sobie kilka godzin, by błądzić po nim bez celu. Poruszając się wśród domów zbudowanych w technologii o której zapomnieli już najstarsi wikingowie, można poczuć wyjątkowy klimat tego miejsca. Szczególnie w chwilach takich jaka nasza – gdy miasto dopiero budziło się do życia.
Naprawdę dobrze poczuliśmy się w Ystad. Jednak tego dnia mieliśmy dotrzeć do Malmo. Czas choć nieśpiesznie, to wciąż nam uciekał. Ruszyliśmy, tak by nie stać się inspiracją do kolejnej szwedzkiej powieści, o dwójce rowerzystów z Polski, zaginionych w ciemnościach.
Początkowo wzdłuż linii brzegowej kierowaliśmy się na zachód. Po kilku kilometrach odbiliśmy w głąb lądu. Obraliśmy kierunek na zamek Marsvinsholms. Myślałem, że południowa Szwecja to absolutnie płaska kraina. Myliłem się, ale nie miałem Szwecji tego za złe. Podjazdy rekompensowały nam wyśmienite widoki, a już na pewno to, jak z odległości prezentował się nasz pierwszy cel. Gdy podjechaliśmy pod zamek, okazał się on jeszcze piękniejszy. Bez wątpienia uroku dodaje mu lokacja na wodzie. Najbliższa okolica zamku to park pełen nietuzinkowych dzieł sztuki. Na próżno było szukać tam jasnego przekazu. Drabina zbudowana z książek, czerwony posąg kobiety grającej w golfa miną morską – jak bumerang wracało do nas pytanie ze szkolnej ławy: co autor miał na myśli? Nawet nie próbowaliśmy odszukać na nie odpowiedzi. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym celem było miasto Lund.
Mniej więcej do miejscowości Veberod jechaliśmy drogą. Raczej mało uczęszczaną przez samochody. A nawet jeśli, to kierowcy starali się nie uprzykrzyć nam podróży. Dalej ruch samochodowy się wzmagał. Dla nas nie miało to już znaczenia, bo poruszaliśmy się bardzo czytelnie oznaczoną ścieżką rowerową.
Lund przywitało nas ogromem młodych ludzi. To nie przypadek, bo miejscowość ta, to jeden z większych ośrodków akademickich Europy. Interesujące były jego początki. Od XIII do XV w. w katedrze w Lund odbywały się koronacje królów Danii. To najlepiej świadczy o tym, jak ważnym było to miejsce dla narodu duńskiego. Po kolejnych wojnach i ostatecznie pokoju w Roskilde, Skanię wcielono do Szwecji. Od tego momentu posługiwanie się językiem duńskim karano tu nawet śmiercią. Zapewne dla prawdziwych patriotów nie było to wystarczająco mocnym kontrargumentem. Rozwiązaniem, które miał przyśpieszyć integrację regionu z resztą państwa było założenie w Lund szwedzkojęzycznego uniwersytetu.
Biorąc pod uwagę dotychczasową historię Skanii szczególnie urzekło nas, że przed katedrą w Lund zawieszono dwie flagi – szwedzką i duńską. Nie tylko z tego względu przed katedrą spędziliśmy sporo czasu. Nie widziałem jeszcze romańskiego kościoła o tak olbrzymich gabarytach. Muszę przyznać, że ten podręcznikowy przykład romanizmu zrobił na mnie niesamowite wrażenie.
Kolejnym naszym celem było Malmo. To tam zaplanowaliśmy pierwszy nocleg. Nie wiem czy to po prostu kwestia czytelnie oznaczonej ścieżki rowerowej, ale miałem wrażenie, że coś nas w tamtym kierunku prowadziło…
Czerwień z Falun
Mimo iż do miejsca naszego noclegu zajechaliśmy jeszcze za dnia, wejście do domku rozświetlała lampa. To rzecz charakterystyczna dla Szwedów. Jedni mówią, że nie oszczędzają oni na oświetlaniu, ze względu na ogólną tęsknotę za słońcem. Przecież poza sezonem letnim w Szwecji jest go jak na lekarstwo. Inni mówią, że światło przed domem to rodzaj latarni dla strudzonych podróżą. I to chyba wyjaśnia dlaczego jechało nam się tak dobrze.
W mojej wyobraźni szwedzki dom od zawsze rysował się tak samo. Jako drewniana konstrukcja o czerwonych ścianach i białych framugach. Tak też właśnie wyglądał nasz pierwszy nocleg. Zamówiliśmy go przez internet. Był to domek ulokowany na ogródku, nieopodal dużego domu mieszkalnego naszych gospodarzy. Ci okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. Sporo czasu spędziliśmy na rozmowie. Dowiedzieliśmy się między innymi, że czerwień drewnianych domków, w zamyśle onegdaj biednych Szwedów miała imitować cegłę. Okazało się również, że ich jakże klasyczny szwedzki domek został wybudowany przez… polskiego Darka (w zaledwie dwanaście dni).
Rano udaliśmy się nad cieśninę Sund, by z linii brzegowej spojrzeć na ponad ośmiokilometrowy most łączący szwedzkie Malmö z duńską wyspą Zelandią. To za jego sprawą mieliśmy znaleźć się po drugiej stronie wody. Niestety, jazda rowerem nie wchodzi tu w grę. Choć podobno powstał ambitny plan stworzenia specjalnej tuby dla rowerzystów, tak by chronieni od warunkowych atmosferycznych mogli przemieszczać się nad cieśniną. Jeśli do tego dojdzie, na pewno tu wrócimy. Tymczasem udaliśmy się na dworzec Hyllie. W automacie kupiliśmy bilet i poczekaliśmy na pociąg. Na tej linii odjeżdżają one co dwadzieścia minut. Pociąg po kilku pierwszych minutach jazdy dotarł na most, by dalej poruszać się kilkadziesiąt metrów nad cieśniną. Świetne doznanie, bo takich widoków nie mieliśmy nawet na promie. Dalej zjechaliśmy na specjalnie utworzoną sztuczną wyspę i z niej wjechaliśmy w tunel. Po chwili byliśmy już w Kopenhadze. Wszystko to zajęło maksymalnie trzydzieści minut, a dla nas było jak mrugnięcie oka. Acha! Nie martwcie się o rowery – pociąg na specjalny przedział do ich przewozu.
Rowerowe miasto
Dotarliśmy do Kopenhagi, o której śmiało można powiedzieć, że jest definicją rowerowego miasta. Główna droga dojazdowa do dworca zamknięta jest dla samochodów. Dokoła dworca tysiące rowerów zaparkowanych na piętrowych parkingach. Przed pierwszym wyjazdem na ścieżkę czuliśmy się mniej więcej tak, jakby ktoś nas zmniejszył, wrzucił do mrowiska i powiedział biegnij – gdzieś tam jest królowa! Dookoła dziesiątki innych mrówek-rowerzystów, a każda w niewyjaśniony sposób poruszała się sprawnie i bezkolizyjnie. Trochę potrzebowaliśmy czasu żeby się przestawić.
Podróżując tak po Kopenhadze, wciąż nieco zakręceni podziwialiśmy inne zakręcone rzeczy. Wieżę ze smoczych ogonów starej giełdy, czy wieżę Kościoła Najświętszego Zbawiciela.
Zajechaliśmy również do Christianii. Dzielnicy, której Dania nadała legalny status niezależnej społeczności. Tą niezależność można było odczuć za sprawą ludzi, o wyraźnie alternatywnym wyglądzie, prowizorycznej architekturze, czy stosika, które choć z daleka przypominało zwykły warzywniak, to asortyment miało raczej inny niż w szkolnych sklepikach. Christiania mimo, że przyciąga margines społeczny, to ma swój twardy kodeks postępowania. Jakże odmienny jest on od naszych ulic, bo zabrania się tam m.in. biegania i robienia zdjęć. Alternatywny klimat tego miejsca sprawił, że nam ludziom z zewnątrz, trudno było poczuć się tam komfortowo.
O wiele lepiej poczuliśmy się na świetnie zorganizowanych drogach rowerowych – specjalne światła, osobne pasy dla poszczególnych kierunków ruchów, a nawet most zwodzony, a wszystko to dla rowerzystów.
Pośród rowerowych tubylców wracających ze swych Mordorów, my również szukaliśmy odpoczynku. Miał nam zapewnić go, oddalony o osiem kilometrów od centrum miasta kemping. Nie był to jednak zwykły kemping, ale o tym nieco później. Już na dzień dobry zachwyciła mnie w nim otwartość pani obsługującej recepcję. Przede mną stały trzy osoby, a każda z nich obsłużona została z uśmiechem, w bardzo profesjonalny sposób. Pomyślałem, kiedy my Polacy tak będziemy do sprawy podchodzić. Gdy nadeszła moja kolej, podałem numer rezerwacji i jak obuchem oberwałem słowami:
„O! Pan Damian. Dzień dobry.”
Okazało się, że ta, przecież tak niepolska w swym zachowaniu Pani, miała na imię Ania i pochodziła z okolic Białegostoku. Wstyd mi się zrobiło przed samym sobą. Zrobiłem się czerwony, a w głowie zagrało mi: „My Słowianie wiemy jak użyć mowy ciała…”. A tak na poważnie, to znowu w trakcie tej wyprawy przekonałem się, że całkiem fajny z nas naród.
Bezpieczeństwo w podróży
Zawsze uważałem, że istotne jest to by, namiot rozbijać w możliwe najbezpieczniejszym miejscu. Jednak chwila gdy po wysunięciu głowy z namiotu widzisz olbrzymie działo, to już trochę przesada. Takie właśnie atrakcje zapewniał nasz kemping, który stworzono na bazie dawnego fortu obronnego. To niesamowite uczucie, uświadomić sobie, że w miejscu gdzie za sprawą nowoczesnych kart odpalasz prysznic, jeszcze 130 lat temu, ktoś głowił się jak obronić Kopenhagę przed najeźdźcą. To zdecydowanie najlepszy kemping na jakim nocowaliśmy. Obiekt ten funkcję obronną przestał pełnić w roku 1932 i od tego czasu, w niemal niezmienionej formie pełni funkcje rekreacyjne.
Rano udaliśmy się w kierunku „Małej Syrenki”. Nie chodzi tu o efekt upojenia alkoholowego, a o posąg przedstawiający bajkową postać. Ten niewielki w swych gabarytach pomnik, szybko stał się jednym z największych symboli Kopenhagi. Wielu uznaje go za mocno przecenianą atrakcję turystyczną. Po naszej wyprawie również zaliczamy się do grona tych ludzi. W gąszczu turystów, nawet trudno było nam zrobić zdjęcie, tak by jakiś kijek do selfie nie pozbawił nas oka.
Szybko opuściliśmy syrenkę, udając się w kierunku fortu Kastellet. Warto przyjrzeć mu się na mapie, by zrozumieć co znaczy, że to jedna z lepiej zachowanych twierdz gwiazd w Europie. Funkcje militarne obiekt pełnił do końca II wojny światowej. Dziś nadal należy do wojska, ale służy głównie cywilom. Stał się jednym z ulubionych miejsc spacerowych. A spacerujący mają tu tylko dobre zamiary wobec przyjezdnych. Przekonaliśmy się o tym, gdy jeden ze Kopenhażan (cóż za urocze słowo), sam z siebie zaproponował nam wspólne zdjęcie.
Po opuszczeniu fortu Bramą Królewską, spotkaliśmy wyjątkowy w swym przekazie pomnik. Poświęcony został on pamięci duńskich żołnierzy poległych w trakcie II wojny światowej. Pomnik przedstawia żołnierza, który skłonił głowę, by oddać hołd poległym towarzyszom broni. Tak prosta rzecz, a w mojej głowie milion myśli. Myślałem o tym jak ludzie kiedyś wiele musieli poświęcić – marzenia, plany, rodzinę. Choć nie wiedziałem kim byli, to byłem tym ludziom niezmiernie wdzięczny. Nagle pojawiła się świadomość, że w czasie gdy ja martwię się o brak rowerowego GPS-a, czy o nazbyt krótki urlop, oni musieli martwić się o to, czy ktoś nie mierzy do nich z karabinu snajperskiego. Dziś jedyne co mogą dostać w zamian to pamięć i szacunek. Zbrodnią byłoby im tego nie dać.
Różnorodność Kopenhagi wprowadza nas w różne, często skrajne nastroje. Stopniowo porzucamy tematy militarne, na rzecz tych bardziej rozrywkowych. Udajemy się w kierunku Nyhavn, czyli Nowego Portu. To sztuczna przystań wykopana przez szwedzkich jeńców w XVII w. Z czasem gdy jednostki pływające stawały się coraz większe, miejsce to zaczęło tracić na znaczeniu. Na ratunek przyszła rewitalizacja. W odnowionych kamieniczkach ulokowano bary i restauracje. Dziś miejsce to uznawane jest za najdłuższy bar Europy. Prezentuje się ono naprawdę pięknie i zdobi niemal każdą pocztówkę z Kopenhagi. Nie weszliśmy do żadnego baru. Nie chcieliśmy mącić sobie procentami wspomnień z tak bajecznego miejsca.
Nasza dalsza droga na dworzec przechodziła przez ulicę Strøget. Ta zamknięta dla ruchu samochodowego aleja jest jedną z największych atrakcji dla zakupoholików. Całe szczęście sakwy mieliśmy wypchane po brzegi. Tym samym nie zostawiliśmy w Danii resztek oszczędności. Odwiedziliśmy tylko jeden ze sklepów, bo trudno byłoby nie wejść do sklepu LEGO, będąc w stolicy Dani.
Ze Strøget niedaleko na dworzec, a stamtąd już tylko czterdzieści minut do Szwecji.
Malmo po raz drugi
Gdy dnia wcześniej z kempingu przyglądaliśmy się linii brzegowej Szwecji, na pierwszy plan wysuwał się kręcony wieżowiec – Turning Torso. Trudno było obrać inny priorytet na zwiedzanie Malmo niż właśnie ten budynek. To czego nie mogliśmy dostrzec z Danii, a co ukazało się naszym oczom na miejscu, to coś w rodzaju małej fosy otaczającej wejście do budynku. Ciekawy i ładny to zabieg. W samym założeniu nowoczesna konstrukcja miała przypominać skręcony tors męski. Czy tak się stało? Myślę, że lepiej będzie jeśli oceni to żeńska część rowerowych podróżników. Na pewno spełniło się inne założenie. Ta charakterystyczna konstrukcja pozwala budynkowi stawiać czoło wiatrom. Z tego architekci mogą naprawdę być dumni, oraz z tego, że budynek wygląda po prostu ciekawie.
Z Malmo ruszyliśmy w kierunku Skanor. Tych zaledwie czterdzieści kilometrów okazało się najtrudniejszym etapem naszej wyprawy. Wszystko za sprawą wiatru, który niemal całą drogę wiał nam prosto w twarz. Próbowałem nawet skręcić swój tors niczym Turning Torso. Na niewiele się to zdało. Gdzieś mimochodem rzuciłem nawet do Kasi, że z dwojga złego to ja wolę podróżować w deszczu. Najwyraźniej ktoś moje słowa wziął sobie za życzenie, o czym przekonać mieliśmy się następnego dnia.
Stuga – tak Szwedzi nazywają swoje domki letniskowe. Po dosyć chłodnej wrześniowej nocy spędzonej w namiocie, cieszyliśmy się, że kolejną noc spędzimy właśnie w takim miejscu. W internetowej ofercie nasz domek opisany był jako mały i uroczy. Troszkę zajęło nam szukanie go w gęstej zabudowie jednorodzinnej. Błądziliśmy tak już nieco znużeni i nagle Kasia krzyknęła, że jest mały domek. No rzeczywiście był i rzeczywiście był mały, bardzo mały – sięgał mi miej więcej do ramion. Tymczasem adres się zgadzał…
Na szczęście rzecz, którą zobaczyła Kasia, była tylko domkiem zabaw dla dzieci. Na tym samym podwórku, nieco dalej odnalazł się cel naszej podróży. Szybko pojawił się też gospodarz, a rozmowę z nim zaczęliśmy od pogratulowania wspaniałego żartu. Ten z uśmiechem potwierdził, że nie byliśmy pierwszymi gośćmi, którzy odnieśli wrażenie, iż kupili z sieci kota w worku. To co nas szczególnie urzekło w gospodarzach ze Skanor, to olbrzymie zaufanie jakim nas obdarzyli. Jako że stuga nie miała łazienki, dostaliśmy klucze do ich rodzinnego domu. Tam mieliśmy pełen dostęp do łazienki, nawet podczas ich nieobecności.
Rano ruszyliśmy nad morze, bo tam czekała na nas największa atrakcja Skanor – setki małych domków ulokowanych na plaży. Podobno stanowią one skrytkę na rzeczy plażowiczów. Niby nic, ale razem w takiej liczbie i na tle morza, robią niesamowite wrażenie.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwszym większym postojem na trasie był Trelleborg. Choć w mieście tym spotkaliśmy mnóstwo palm, to nie przywitało nas ono słońcem. Wręcz przeciwnie – zaczął padać deszcz. W centrum miasta odnaleźliśmy jeszcze rzeźbę z parasolkami i to raczej nie był dla nas pozytywny znak. Nic sobie z niego nie robiąc ruszyliśmy dalej.
Dalsza droga do samego Ystad wiodła wzdłuż brzegu morza. Co rusz krajobraz urozmaicały nam małe wioski, które zachwycały zadbanym otoczeniem domostw. Potem wracała linia brzegowa, potem pojawiały się umocnienia, a jedno co było stałe to deszcz. Po około trzydziestu kilometrach w końcu wyszło słońce i mogliśmy podziwiać niesamowite nadmorskie widoki.
W Ystad wydaliśmy ostatnie monety z dziurką. Udaliśmy się również na ulice Kurta Wallandera – Mariagaten. Po to, by pożegnać się z fikcyjną postacią, której poniekąd zawdzięczamy naszą przygodę. Kurtowi zdradziłem jeszcze mój sekret. Powiedziałem, że ja i tak wolę jazdę w deszczu niż w wietrze. Zrobiłem to po cichu, tym razem nie chciałem już prowokować losu.
Około godziny dwudziestej udaliśmy się na prom. Perspektywa jego przytulnej kabiny i ciepłego prysznica, ratowała nasz entuzjazm w trakcie deszczu. Po wypakowaniu rzeczy uznaliśmy, że nieprzemakalne sakwy to podstawa wypraw rowerowych. Cały nasz dobytek okazał się być suchy. Kasia zabrała ze sobą nawet buty na zmianę. Ja nie byłem tak przewidujący. Dlatego w Świnoujściu wysiadłem jak na prawdziwego, nadmorskiego turystę przystało – w klapkach i białych skarpetach.
Najnowsze Komentarze
Agnieszka
Suuper. Właśnie planujemy podobną podróż stopem z
7 lat temuOla
Uwielbiam patrzeć "z góry na Szczecin"! Widoki, które
7 lat temuPaulina
Dla mnie najsmaczniejsze sa w cukierni na Jagiellonskiej.
8 lat temutamcetka
Byłam, widziałam, mam mieszane uczucia. muzyka tak,
8 lat temu