Hameryka na polskim weselu. Wersja de luxe

Gości pełna sala, nawet nieprzyjemna ciotka Franka dostała zaproszenie, zasiadając w zaszczytnej loży szyderców-komentatorów poweselnych. Ustną relację z wydarzenia zda lepiej ode mnie (bloguje na osiedlu). Ale niech tradycji stanie się zadość.  Jadła i napitku starczy. Stoły niech się uginają, wódka niech się leje, a wiejski zakątek zaśmierdzi kiełbasą.  Nawet niech wjedzie upieczony dzik iskrzący ogniem. Jeszcze jego zniosę. I piętrowy tort arbuzowy. Wujek Zdzichu już się wstawił i bełkocze, a babcia Gienia obtańcowuje wszystkich młodzieniaszków. To też było do przewidzenia.

„Trzy czwarte z miłości, dwie piąte z rozsądku, kapkę dla tradycji, tyci dla reklamy, oświadczamy, że się pobieramy!” Słodkie, prawda?  Takie ckliwe, cukierkowe coś wypisane różową czcionką. Doda gratuluje. Ja – niekoniecznie.

Sezon ślubno-weselny jest stanem permanentnym i wszechobecnemu kryzowi śmieje się w twarz, opluwając nawet Obamę wespół z gospodarką światową. Zaproszenia, kwiaty, stroje, dekoracje, wytworna sala, wszystko musi być! Wszystko oblane lukrem z różową prażynką, przewiązane wstążeczką. Aj, aj jak pięknie – chichoczą druhny. A jeden z portali weselnych radzi jak zaplanować pogodę.  Różowe chmurki pewnie można dokleić.

Dzień ślubu to ważne wydarzenie i nie odbierajmy nowożeńcom ich radości. Nic z tych rzeczy. Anarchii  nie zamierzam wprowadzać, ani siać obrazoburczych teorii (przynajmniej teraz). Niech młodzi celebrują swoją miłość na polskim weselu, w końcu tyle na nie wydali. Gości pełna sala, nawet nieprzyjemna ciotka Franka dostała zaproszenie, zasiadając w zaszczytnej loży szyderców- komentatorów poweselnych. Ustną relację z wydarzenia zda lepiej ode mnie (bloguje na osiedlu). Ale niech tradycji stanie się zadość.   Jadła i napitku starczy. Stoły niech się uginają, wódka niech się leje,  a wiejski zakątek zaśmierdzi kiełbasą. Nawet niech wjedzie upieczony dzik iskrzący ogniem. Jeszcze jego zniosę. I piętrowy tort arbuzowy. Wujek Zdzichu już się wstawił i bełkocze, a babcia Gienia obtańcowuje wszystkich młodzieniaszków. To też było do przewidzenia. A nawet nie wyjdę, gdy usłyszę „Ona tańczy dla mnie”, w odrętwieniu odbywając swój mały manifest. Choć teraz to pewnie puszczą słowiańskiego Rickiego Martina. Po północy oczepiny. I tańce, hulanki, swawole. Do piątej rano i ostatniego przytomnego gościa. Ci nudni wychodzą o drugiej.

„Dobre, bo polskie” głosi hasło jednej z kampanii. I takie „dobre” wesele to ja kupuję, nawet z pijanym wujkiem Zdzichem i dzikiem na wykałaczce. Z nutką sarmackości rodem z Soplicowa.  Tylko jak nie popaść w irytację, gdy para młoda zajeżdża limuzyną, a nad weselną salą strzelają fajerwerki i fruwają tabuny „lampionów miłości”? A na końcu młodzi puszczają teledysk i częstują wszystkich gości hiperpodziękowaniami. Takimi rzecz jasna oryginalnymi. Jak z Hameryki.

Limuzyny  może i są niebrzydkie, może i nawet wygodne, ale pasują raczej do tłustych raperów z łańcuchem na szyi i ich zgrabnych kocic (mogą się powyginać na otwartej przestrzeni), albo do oszołomionych wódką kobiet na wieczorze panieńskim (alkohol eliminuje zjawisko kiczu).  Ale wątpię, żeby statystyczny Kowalski zasuwający na swój ślub był czarnym gościem machającym łapą przed kamerą, a tym bardziej rozentuzjazmowaną dziewicą wrzeszczącą przez szyberdach. Jeśli się mylę, zwracam honor. Plaga puszczania „lampionów miłości” rozprzestrzenia się szybciej niż hipsterzy w Starbucksie. Skąd się to przyczłapało? Jaki tego cel? Za mało latawców w dzieciństwie? Nie wiem. Wiem jedno – nie podoba mi się to. Ktoś mądry kiedyś powiedział:  co za dużo to niezdrowo. Więc proszę poczęstujcie mnie już tą kaszanką, której i tak nie zjem, ale przestańcie puszczać fajerwerki nad salą. To nie Sylwester. A na koniec zaczyna się najlepsze. Sala w oczekiwaniu, napięcie wzrasta, wujkowi Zdzichowi wychodzą żyły, czekamy na film. I oto: młodzi przechodzą się po Parku Kasprowicza i pyk – karteczki w dłoń „dziękujemy mamusi, tatusiowi”, siadają przy fontannie pod urzędem i znów atak kolorowych papirusów: „za czułość”, „za miłość” i tak na „radości” kończąc – na Wałach Chrobrego. Do tego jakaś sentymentalna melodyjka i rzucanie się w ramiona. Efekt: 90 % weselników beczy. I nie da się tego powstrzymać.  Rwące potoki niszczą drogie makijaże, a zamiast chusteczek w ruch idą krawaty.

Rozumiem, że podziękowania rodem z Hollywood są modne, że fajnie tak wypisywać te karteczki, że farbki i frajda,  że miło szczerzyć nieskazitelnie białe zęby do kamery (na pewno po wybielaniu), ale czy nie może to być bardziej oryginalne? Albo z czymś od siebie. O własnym koncepcie nie wspominając.  Ludzie, czemu lecicie schematem?

Bilans jest taki: Trzy wesela w lipcu i  standardzik zaliczony: limuzyna – była, fajerwerki – odhaczyć, „lampiony miłości” – fruwały, potop nadszedł. Nowa świecka tradycja nam się rodzi, a człowiek się irytuje. Tylko dlaczego z Hameryki? Sami nie mamy kiczu po dziurki w nosie?

p.s. Żeby nie być gołosłowną, to jest polskie wesele.  Enjoy !

YouTube Preview Image

O autorze

avatar

Malwina Zator

Run baby, run! powtarza sobie nieustannie. Z nadwyżką zbędnego gadania, na wspak, krzywo myśląc. Ładuje się prosto w festiwal chaosu. Lubi smakować życie, nie tylko w fartuchu masterszefa. Apatii i flegmatykom mówi stanowcze nie i wywala za drzwi. A kiedyś będzie miała fajny nekrolog;)