Może byś tak Janusz wpadł popedałować?
Mam nadzieję, że czytaliście ostatni wpis na blogu Pana Janusza Ławrynowicza i wiecie już, że rower to taki Che Guevara szczecińskich ulic. Zainspirowany tym wspaniałym tekstem postanowiłem napisać swój rewolucjonistyczny manifest w postaci relacji z wyprawy rowerowej.
W tym sezonie cyklicznie sesedniliśmy z kola – pomysłem by to nadrobić była podróż trasą Odra – Nysa. Start to czeski Liberec. Koniec? Oczywiście Szczecin. Ponad 400 kilometrów, 4 dni i dwóch kolesi, którzy o zmianie dętki w rowerze, miało tyle pojęcia co o wyznaczaniu stałej dysocjacji kwasu octowego – czyli nic.
Dzień I
Nasze zdolności nie zawiodły – zbłądziliśmy już na trasie samochodowej. Mimo to do Liberca dotarliśmy, a ten prezentował się wyjątkowo uroczo.
Szybkie zwiedzanie z kumplem, który nas przywiózł (DZIĘKI!) i zaczęło się poszukiwanie ścieżki rowerowej. Z pomocą tubylców i mapy z informacji turystycznej udało się w miarę szybko. Ruszamy! Po kilkunastu metrach słyszę, że ktoś za mną woła. Pomyślałem, że popularny bloger Szczecin Aloud – nic dziwnego, że nawet w Czechach mnie znają… jednak ten ktoś mnie nie znał (dziwne!). Wyjmując aparat z pokrowca zgubiłem akumulator i ten młody człowiek widząc to – postanowił mi go przynieść. Właśnie takie małe gesty, nieznanych mi ludzi dają wielką radość z przynależności do grupy zwanej ludzkość.
Nasza podróż przez Czechy śmiechy to zaledwie 27 kilometrów. Jak widzicie na mych oczach pojawił się strach przed przekroczeniem niemieckiej granicy:
Strach niczym nieuzasadniony. Pierwsza rzecz jaką minęliśmy – piękna, symboliczna, trójstyk granic:
W przyszłości z inicjatywy naszej Bogatyni, czeskiego Hradka nad Nysą i niemieckiego Zittau ma powstać w tym miejscu okrągły most łączący 3 kraje. Gdy tak się stanie wrócę tu na pewno. W tym pięknym miejscu granicznym, a jednak pozbawionym granic czuję się dumę z bycia częścią jednoczącej się Europy.
Podstawowym gadżetem jaki musicie zabrać ze sobą na wyprawy rowerowe to wypasiony zegarek.
Tak by pod jego zdjęciem, na blogasku można było polansować się suchym tekstem w stylu:
Za dwadzieścia szósta, a my już w Zittau. W tym tempie jeszcze dziś dojedziemy do Szczecina.
Na uwagę zasługuje piękny ratusz i miejscowe rowery, które jak widać „za łańcuch nie wylewają”.
Ruszamy dalej – z prawej w siłę rośnie Nysa, z lewej urwiska i gęsty las. Co jakiś czas naszą uwagę porywają efektowne mosty.
Wydawać by się mogło, że jest tak pięknie, że już nic nas nie zaskoczy. Nic bardziej mylnego. Nagle, ścieżka prowadzi nas na dziedziniec klasztoru Marinthal.
Pierwsza planowana „zastavka” na naszej trasie to kemping w Zgorzelcu.
Gdy tam dotarliśmy było już ciemno. Rozbicie namiotu jawiło się nam tak wielkim wyzwaniem jak wybudowanie aquaparku w Szczecinie. Dlatego wydaliśmy stówkę na drewniany kemping.
Drewniane kempingi są trochę jak współczesna Europa – nie mają granic. Szczególnie tych akustycznych. Dlatego zostaliśmy wplątani w internacjonalną aferę polegającą na tym, że Bogdan wziął od Helmuta pieniądze na zigaerty i z nimi przepadł… i tak do rana, co z czasem zaczęło nas bawić. Całe to zamieszanie próbowaliśmy zagłuszyć telewizorem, ale ten początkowo nadawał tylko niemieckie kanały, a i z czasem ten proces germanizacji dwóch śmieszków ze Szczecina szybko mu się znudził i przestał nadawać cokolwiek.
W ogóle rano okazało się, że jakby cały ten kemping to tylko przykrywka dla dziupli samochodowej…
… ale w sumie to mogliśmy się mylić i nawet polecamy to miejsce. Sympatyczna obsługa nadrabia wszystko.
Dzień II
Z naszego kempingu widać było wieże kościoła św. Piotra i Pawła w Goerlitz. Nawet na urlopie zostało we mnie coś z urzędnika, bo zwiedzać Goerlitz udaliśmy się „bez zbędnej zwłoki”.
Z uwagą przyglądaliśmy się każdemu drobiazgowi, a każdy drobiazg z uwagą przyglądał się nam:
Mnie szczególnie urzekł „Dom Bibli”. Kamienica na fasadzie której przedstawiono sceny z pisma świętego:
Pełni zachwytu wyruszyliśmy w dalszą drogę, a tam okazało się, że trasa Odra-Nysa to nie tylko asfaltowe ścieżki:
No! Panowie Niemcy – cofam lajka na moim blogu!
Gdzieś w lesie zaskoczyły nas tego rodzaju dziwne konstrukcje:
Poczuliśmy się trochę jak w Dolinie Muminków.
Cała ta magiczna atmosfera sprawiła, że Łukasz przyznał mi się do rzeczy, o którą od dawna go podejrzewałem. Otóż jest on Harry Poterem, co udowodnił mi latając na miotle:
W Niemczech dopuszczalny poziom alkoholu we krwi rowerzysty to 1,6 promila. Postanowiliśmy skrzętnie to wykorzystać. Rozłożyliśmy naszą puzzlo-mapę, by nie zapomnieć po co tu jesteśmy i jak nigdy skończyło się na jednym.
Dzięki temu nasza czujność nie została uśpiona i odkryliśmy, że skarpetki do sandałów to nie tylko polska domena.
Czym prędzej wyruszyliśmy do Bad Muskau w poszukiwania piękna. Tu bez wątpienia największa atrakcja naszego wyjazdu – Park Mużakowski (Park Muskau). Obiekt ten uznany został za dobro Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Nocleg postanowiliśmy ogarnąć tuż za granicą Bad Muskau – w polskiej Łęknicy. Pierwsze potencjalne miejsce noclegowe jakie znaleźliśmy to 3* hotel – mało!
Drugie miejsce jakie znaleźliśmy to Pensjonat QUEEN. Jak widzicie na zdjęciu 12* – bierzemy!
Krótka rozmowa z sympatycznym Panem Właścicielem i niestety, okazało się, że nie ma wolnych pokoi. Pokoi nie ma, ale…
Dzień III
… nasz Pan znalazł dla nas miejsce szczególne. W rajskim ogrodzie, warunek był taki, żeby nie zrywać jabłek z jednego z drzew. Jako że nie było z nami kobiet – warunek spełniliśmy bez problemu. Nagroda przerosła nasze najśmielsze oczekiwania:
Tak, tak ten suchoklates na zdjęciu to ja.
W 1990 roku jednostka wojskowa wybudowała basen dla dzieci z Domu Dziecka w Łęknicy. Dziś Dom Dziecka już nie funkcjonuje, a sam basen przeszedł we władanie gminy i służy mieszkańcom. Nam wystarczyło przeskoczyć przez płot, by korzystać z jego uroków i tak też zaczęliśmy dzień trzeci.
Gorąco polecamy Wam Pensjonat QUEEN w Łęknicy i jego sympatycznych właścicieli.
Gdzieś we wnętrzu pensjonatu mnogość ulotek, a wśród nich ta najważniejsza:
Między Bad Muskau…
…a Łęknicą…
… istnieje nie tylko granica państw, ale również wyraźna granica estetyczna.
Swoją drogą w ciekawej pozie na tym zdjęciu zastygł Pan sprzedawca. Aż się prosi o komentarz:
„Dzień 10. Nadal nie zorientowali się, że nie jestem kocem.”
Klasycznie: „To jeszcze nic!”. Bo stopniowanie emocji to pierwsze, czego uczą nas w Wyższej Szkole Blogowania imieniem Pawła K. w Szczecinie.
Prawdziwe dysproporcje między Polską, a Niemiecką granicą oddaje miejscowość Forst.
Tak jej obecna polska część prezentowała się przed II wojną światową i tuż po niej:
Niestety, została rozebrana by wykorzystać cegły w podnoszącej się ze zgliszczy Warszawie.
Polski Forst, który w 2013 roku zastaliśmy wyglądał tak:
W całej tej historii widzę jedną pozytywną rzecz. Moje zdjęcie pomimo ponad 60 lat rozwoju technologi fotograficznej prezentuje się o wiele gorzej.
Czy to oznacza, że nie muszę zakładać fanpaga Damian Czarnowski Photography, by nagle stać się dobrym fotografem? Nie no, ten przedwojenny fotograf na pewno spełnił ten warunek.
Podejmuję wyzwanie wykształcenia w sobie zdolności fotograficznych. Nie jest mi to strasznym, bo w Gubinie dowiedziałem się, że:
W miejscowości Ratzdorf żegnamy się z Nysą, która uchodzi do Odry. Tutaj znaleźliśmy niecodzienną pamiątkę po powodzi z roku 1997. Przemówiła do naszej wyobraźni, w taki sposób, że w głowach znowu rozbrzmiała „Moja i Twoja nadzieja”.
Następnym przystankiem był klasztor w Neuzelle.
Na zewnątrz niby nic. Kościół jakich wiele. Zaś wewnątrz coś czego w życiu nie widziałem. Coś co w miejskim slangu nazywa się SWAG, zaś w architekturze BAROK.
W Neuzelle mieliśmy już blisko setki kilometrów w nogach i opcje na nocleg na polu namiotowym. Jednak Łukasz stwierdził, że na jego odpowiedzialność…
… jedziemy dalej. Łukasz wiedział, że kilkanaście kilometrów dalej, zaledwie kilka kilometrów od ścieżki Odra-Nysa znajduje się kolejne pole namiotowe i miał na to mocne argumenty w postaci zgooglowanej strony internetowej:
Dlatego pytanie: „a jak nie ma tam pola namiotowego? no różnie w życiu bywa” – nawet nie przyszło nam do głowy.
Jak się domyślasz po tych 100 kilkunastu kilometrach dotarliśmy na miejsce, a pola namiotowego nie było. Co więcej pewna mieszkanka Wisenau powiedziała, że w okolicy nic takiego nie kojarzy. W całej tej akcji zabrakło tylko człowieka z filmu „Rrrrrrr”, który przeszedłby z pochodnią i powiedział „Zaraz będzie ciemno”.
Zamknij się!
Plan był prosty – dajemy z siebie wszystko i jedziemy do Frankfurtu nad Odrą.
Ostatecznie po około 140 kilometrach znaleźliśmy nocleg tam gdzie nasza znajomość się zaczęła czyli w akademiku. Oczywiście poznaliśmy się w Szczecinie, a nocowaliśmy w Słubicach.
Jedyne co budziło naszą wątpliwość, to pytanie czy słowo „wynajm” jest prawidłową formą? Bo jeśli dotrwaliście do tego momentu, to wiecie, że mistrzem słowa nie jestem.
Pewnie tak, przecież Adam Mickiewicz nie przybiłby swojej pieczątki pod błędem językowym.
Tego wieczoru byliśmy z siebie szczególnie dumni. Tak bardzo, że starczyło nam sił na nocne zwiedzanie Frankfurtu.
Urzekła nas szczególnie daleko idąca dywersyfikacja działań pewnej firmy. Sklep wulkanizacyjno-jubilerski:
Bo zwykły pierścionek jest zbyt mainstreamowy.
We Frankfurcie doświadczyliśmy również pewnej niecodziennej rzeczy, koncertu muzyki żydowskiej w budynku dawnego kościoła:
Po jego konstrukcji widać, że został on w niedawnym czasie odbudowany z ruiny…
… mamy nadzieję, że w przyszłości podobny los spotka obiekt, który widzieliśmy w Gubinie:
Dzień IV
Rano udaliśmy się do Kostrzyna nad Odrą. Od 12 lat jeżdżę na Woodstock i nie mogłem sobie tego odpuścić. Jednak tam przedpremierowo, z dużej sceny odczytany został artykuł „Wszystko dla cyklistów„. Gdy tylko pojawiliśmy się z naszymi rowerami, pół miliona ludzi nagle się zawinęło – czar prysł!
Na dworcu zaczepił nas pewien człowiek. Powiedział, że nie wie jak zapłaci za bilet do Szczecina. Zgubił wszystko, portfel, obrączkę i buty. Zapytałem co się stało? Napadł Cie ktoś?
– „Nie, na Woodstock mi się zachciało jechać!”
Był 19 sierpnia!
My również postanowiliśmy skorzystać z „dobrodziejstwa” PKP. Stwierdziliśmy, że jadąc normalnym tempem nocleg wypadnie nam gdzieś pod Gryfinem, a to jak spać na klatce schodowej pod własnymi drzwiami. Jako cel podróży PKP obraliśmy właśnie Gryfino.
Wszystko było ok, do czasu gdy przed ostatnią stacją z przedziału wyłoniło się starsze/straszne (można stosować zmiennie) małżeństwo, które bardzo cierpiało z tego powodu, że z pociągu wysiądą po nas. Rowerzystach, którzy stali między przedziałami. Koniecznie musieli nam zwrócić uwagę i powiedzieć, że do nieba to raczej nie pójdziemy za takie zachowanie. Na nic zdało się nasze tłumaczenie, że przedział dla rowerów zajęty jest przez tego rodzaju ludzi, że skończylibyśmy jak meksykańscy marynarze. Bo przecież prowokujący byliśmy, skoro rowery przeszkadzały nawet ludziom trzeźwym i niby dojrzałym jak oni.
Ostatecznie jednak Pani chyba się zreflektowała. Po tym jak wysiedliśmy z pociągu wykrzyczała do mnie komplement:
„Gówniarz! 20 lat ma i z rowerem jedzie”
Dziękuję Droga Pani za odjęcie tych 9 lat. <3
Tymczasem za Odrą wszyscy pozdrawiali nas, pomagali i nawet mała dziewczynka spacerująca z rodzicami podeszła do mnie i powiedziała, że też ma rowerek ale „is kaput”. Szalenie to sympatyczne było.
Eh szkoda, że tylu jest jeszcze Januszy, co to ostrzą swe dzidy na kamieniach, gdy tylko widzą rowerzystę.
Ha! mimo to nie zabierzecie nam radości z tego co robimy!
szeliczQ
23 sierpnia 2013 - 21:22 -
niesamowita historia:) powodzenia przy kolejnych wyprawach.
Małgo
24 sierpnia 2013 - 12:38 -
Super Damiano!:) świetny pomysł i szacunek za jego realizację:) ps. ciekawe gdzie będziemy za tydzień o tej porze;)
Natalia
7 marca 2016 - 23:44 -
Świetna relacja, przeczytałam z prawdziwą przyjemnością :)