morze vs. góry

Wiem, że wakacje się skończyły, że dzieci pozamykano w szkołach, że dorosłych przykuto do biurek, że postrach, że groza, że depresja. Ale nie możemy uciekać od odpowiedzi na pytanie fundamentalne, nawet mimo powakacyjnej traumy i depresji pourlopowej. Jeśli nie chce Ci się wstać z łóżka, posłuchaj.  Od dawien dawna nie tylko Ciebie, ale i  filozofów, studentów, styrane żony i ślusarzy trapi jedno pytanie, dylemat, który wydaje się nie do rozwiązania. Oni nie śpią po nocach, w dzień nie pracują, lunchami gardzą, a niejaki Platon wydaje „ucztę”, z której niewiele pamięta, jak to po uczcie zwykle bywa.

Life is simple? Nie bardzo. I Ty o tym wiesz. Postawmy więc pytanie głębokie, sięgające naszego człowieczeństwa, rozważań praojców i turystyki za Mieszka I. Uprzedzam – Szekspir nam nie pomoże. „Być albo nie być?” było dla niego trudne, a co dopiero to. A osiadamy na dość niefajnej mieliźnie zwątpienia i rozpaczy, bo jak to w końcu jest: nad morze czy w góry?

Jako protegowana świętego grodu Gryfa, a dla niekumatych z inszych rubieży Rzeczypospolitej – czytaj: jestem ze Szczecina, który jak wiemy leży nad morzem, nie mogłabym pewnie obstawić inaczej niż za wielką wodą, bo i tę wybrali moi współziomkowie.  Potwierdzało to nieustannie opustoszałe miasto w weekendowe poranki i przewalające się krzaczaste kule po ulicach, które już nikogo z dogorywających w mieście – nie dziwiły. Ponoć ktoś nawet spotkał Johna Wayne’a. Tworzyły się również kilometrowe korki na krajowej trójce i wzrastała rekordowa liczba pałaszowanych nadmorskich kebabów i ryb, prawie z morza, no ok, z zamrażalnika Biedronki. Ale kto by się tam czepiał. No i nie tylko Polacy lubią się taplać, bo i Szwedzi w 1666 r. dali wyraz swego entuzjazmu przenosząc „imprezę” z Bałtyku na Polskę, co  skutkowało potopem.

Jednak mimo mych nabytych naleciałości szczecińskich nie mogę bezapelacyjnie ogłosić wyższości morza na górami, gdyż zostanę jeszcze posądzona o górofobię, antygóralskość, nietolerancję dla oscypka i wrogość wobec halnego. Po drugie i co najważniejsze – wcale nie chcę jej ogłaszać. Zaczynamy bitwę morze vs. góry.

Może nad morze?

Kto jeździ nad morze? No kto? Oprócz rzeszy szczecinian, znajdzie się jeszcze paru i parę takich, którzy  potrafią w nagrzanym aucie bez klimy przemierzyć pół Polski by doświadczyć błogostanu bałtyckiego klimatu. Wdychanie jodu nie zawsze jest przyjemne, szczególnie potwierdzają to doświadczenia Ślązaków, którzy muszą się w tym względzie mierzyć z nieznaną cywilizacją. Ale jest morze. Pięknie szumi, wiatr kołysze włosy, słońce świeci. Szykuje się dwa tygodnie laby, dzikiego wypasu w piasku i przybierania na wadze.

Wycieczkowicze wstają rano, a romantycy nawet się nie kładą, by razem z ukochaną zobaczyć wschód słońca. Ale wracamy do przeciętnego Polaka, który o 6 rano przewraca się na drugi bok,  ewentualnie nieświadomie drapie się po nodze, albo tyłku (częściej to drugie). Na wschody słońca go nie stać mentalnie.  O 10.00 z całym ekwipunkiem turystycznym wychodzi na plażę. Parawan, dmuchana piłka, „motylki” dla dzieci, koło, łopatki, wiaderka, ręczniki, koce, czasopisma, olejki do opalania, schabowe z domu etc. To wszystko spoczywa na ramionach głowy rodziny. W wersji silngielskiej odejmujemy gadżety dla dzieci, zostają więc: ręcznik i gazeta. I tak od rana ludzie leżą, pływają, ewentualnie wrzucają statusy na facebook o plażingu, leżingu i smażingu, by wkurzyć kolegów z pracy. Panie wyciągają swoją literaturę, tudzież „odmóżdżacze” i zagłębiają się w lekturze artów na temat najmodniejszych japonek w sezonie. Panowie sączą piwo, czasami żłopią (nawet częściej niż czasami) i wciągają brzuchy, gdy obok przechodzą młode i zgrabne „łanie”. I tak mijają godziny, proporcjonalnie do ubywającego olejku do opalania. Leżą. Nuda. Nic się nie dzieje. Leżą. Nuda. Narracja piaskowa. Faceci czasami obgadają jakiegoś frajerzynę w za ciasnych gejowskich portkach, a kobiety zastanawiają się, czy cycki tej obok są prawdziwe, czy zrobiła sylikony. Przez okna swoich przeciwsłonecznych okularów podglądają florę i faunę opalonych łydek i kolorowych parawanów. W wersji dla młodych par, tak, tych, niemogących oderwać od siebie wzroku i uścisku, z serii „szczęki III”, od których aż roi się na polskich plażach- opcja z obgadywaniem i w ogóle inną obserwacją świata odpada- patrz dogmat: nie mogą oderwać od siebie wzroku.

Plażing często jest zakrapiany i zajadany kebabami, frytkami czy osławioną gotowaną kukurydzą. Ej, no co to za wakacje bez gotowanej kukurydzy?! Spaleni słońcem, objedzeni wycieczkowicze o 18.00 zbierają swoje manatki i opuszczają plażę. Ale nie bądźmy jednostronni, zdarzają się też i mniejszości plażowe, które robią przerwę w leżakowaniu na obiad i wyjście na rybacką wioskę ze straganami. I tak mija każdy kolejny dzień z 14-stu dni urlopu. Leżą. Nuda. Nic się nie dzieje. Leżą. Nuda. Narracja piaskowa. Każdy dzień zaczyna  i kończy się tak samo, zakładając, że wycieczkowicz nie zostanie pobity przez męża tej ładnej pani, która leżała obok. No ale cóż, jakieś ekstremalne przygody też muszą się zadziać.

To była wersja optymistyczna, bo gdy nie ma pogody nad morzem to pozostaje nam picie na umór w domku, zalewanie się  rzewnymi łzami, ewentualne dziękowanie Bogu, że nie wybraliśmy pola namiotowego. Do tego fastfood do kwadratu i wakacyjne kilogramy. Bo co można robić nad morzem gdy leje?

Podsumowując: wakacje nad morzem mogą być fajne pod warunkiem, że fascynujemy się historią latarni morskich albo jesteśmy leniami, dla których leżeć na plaży nie równa się z umrzeć. Dla mnie ten znak równości pozostaje. A może nad morze to tylko opcja weekendowa.

Góry- są pazury ?

Kto jeździ w góry? No kto? Tutaj mamy pełen wachlarz osobowości i typów. Ludzie, którzy kochają te widoki i ten wysiłek, jedyny w swoim rodzaju. Zakochani po uszy w skalnych graniach i jaskiniach, urokliwych Krupówkach i góralskich strzechach. Zachwyceni góralską duszą, łoscypkami z żurawiną (nawet tą sfermentowaną) i smakiem śliwowicy. Znawcy, którzy szanują i rozumieją góry albo zapaleńcy – amatorzy, którzy miłość do gór zaszczepili przy pierwszym wejściu na Śnieżkę. Jeżdżą całymi rodzinami, nosząc maluszki w nosidełkach na plecach, albo w wersji singielskiej – dzieląc przestrzeń w plecaku z przyjacielem. Czasami to ci, którzy życie przeżyli za biurkiem, uciekinierzy z miast i korporacji albo ci, których przerażają plażowicze.

Turyści wcześnie rano wychodzą na szlak, jeden, drugi, trzeci. Zdobywają szczyty, a czasami bujają się na wyciągach – regenerując siły. Kto im zabroni. Pokonują kilometry, niezależnie od aury i przewidywań synoptyków. Nic ich nie ogranicza, no może czas, narzekanie żony i niewygodne buty z przeceny. Na szklaku zawsze coś się dzieje – ktoś skręci nogę, ktoś spadnie w przepaść. Piszą w gazetach i jest o czym opowiadać w schronisku. Czasami można uratować jakąś piękną panią, albo w wersji dla pań – oprzeć się na męskim ramieniu. Wspólne szlaki jednoczą ludzi. Tutaj dopiero jest „romantico”. Zaproś dziewczynę na szczyt Giewontu na zachód słońca, to zobaczysz, że nawet bez pierścionka będzie Twoja. Wszystko pod warunkiem, że masz prywatny helikopter, który Was z powrotem zabierze na ziemię. Gdy nie masz, to jeszcze lepiej,  pamiętaj – wspólny namiot, butelka rumu  i niebezpieczeństwo ze strony wygłodniałych wilków – zbliżają . No i zawsze możesz „polecieć bohaterem”, który albo zniesie swoją wybrankę na dół, albo bardziej prawdopodobnie – zna numer TOPR-u na pamięć. W obu przypadkach – wygrałeś. Opcja oczywiście nie zakłada zimy, gdyż wtedy to będzie Wasza ostatnia noc.

Ale wracając do reszty społeczeństwa, która zakochana nie jest. W schronisku, na prywatnych kwaterach, czy willi dla bogaczy zawsze trafisz na fajnych ludzi, no chyba, że jesteś frajerem od bogaczy. No trudno. Trafił swój na swego. To w górach odżywają wspomnienia z harcerskich wojaży i znowu płonie ognisko. Noc długa, góralki piękne, a górale – weseli. Jak znudzą Ci się góry zawsze pozostaje klimatyczne miasteczko, albo zakopiańska knajpa. Do tego masa opowieści i miejscowych legend, które będziesz chłonął tak, jak wtedy, kiedy byłeś w 4 klasie i uwierzyłeś, że Śnieżkę wybudował zakochany olbrzym.  To jest wersja optymistyczna, bo góry zimą to jest wersja hiperoptymistyczna i tej Ci życzę.

Podsumowując: wakacje w górach muszą być fajne i są fajne! Dla tego, który jeździ co sezon, jak i dla amatora, a tych widoków, to nawet gdybym się dwoiła i troiła, próbowała, wymyślała,  to nie opowiem, słabiara ze mnie. Trzeba to po prostu poczuć.

 A teraz rozważ w swoim sercu drogi Czytelniku, nad morze czy w góry? Ja już wybrałam.

P.S.  Do zaangażowania w tekst oprócz osobistych odczuć proszę włączyć straty moralne. Tak, te stopy są moje ;)

O autorze

avatar

Malwina Zator

Run baby, run! powtarza sobie nieustannie. Z nadwyżką zbędnego gadania, na wspak, krzywo myśląc. Ładuje się prosto w festiwal chaosu. Lubi smakować życie, nie tylko w fartuchu masterszefa. Apatii i flegmatykom mówi stanowcze nie i wywala za drzwi. A kiedyś będzie miała fajny nekrolog;)