Autostopem do Wenecji

Riedel śpiewał, że w życiu piękne są tylko chwile. Ale to tylko od nas zależy ile tych chwil dorzucimy do naszej kolekcji. Bo świat nie do końca jest taki zły, a i ludzie też nie do końca są tacy źli. Decydując się na podróż autostopem myślałem, że rzucam się na głęboką wodę. Tymczasem dzięki życzliwości nieznajomych, okazało się, że wody tej było zaledwie po kostki. 

1. Podróż autostopem – a komu potrzebne?

Każdy z nas ma wśród znajomych jakiegoś globtrotera. Każdy też, ma wśród znajomych kogoś o kim mówi się, że można by z nim konie kraść. Najlepiej żeby była to jedna i ta sama osoba, bo czasami może do Was napisać:

Tak to mniej więcej się zaczęło, a początkowy entuzjazm z czasem, zżerał strach przed nieznanym. Bo do tego momentu rzeczywiście wierzyłem, że wcześniej skorzystam z telepotrtacji, niż z autostopu. Trudno było mi uwierzyć w bezinteresowną życzliwość kierowców, a  kontakt z nimi kojarzył mi się zwykle z potencjalnym niebepieczeństwem. Skoro tak się kojarzył, to na co ja się w ogóle piszę?

Ale jak się powiedziało A… i tak dalej. Pierwsze przerażenie wywołała suma kilometrów do przebycia – około 1200 km.

Trasę podróży przygotował nie byle kto – nasz bloger – Łukasz Łuczko. Musiecie wiedzieć, że jest on zawodowym kierowcą.

Profesjonalizm w każdym calu. Z takim przygotowaniem i słowami „Miłej podróży” powinno wydawać się to szalenie proste – jednak ja, wcale tego tak nie odbierałem. No i ten smaczek w postaci stadionu, do którego jeszcze wrócimy.

Kolejna sprawa to pakowanie się, nigdy nie byłem w tym dobry. Jak można swoje życie zmieścić do 35 litrowego plecaka? Gdzie marynarki, koszule, żelazko? Może powinien jak Cejrowski sprzedać lodówkę i zmienić styl na survivalowca. Kupić nieprzemakalną kurtkę, która wysuszy każdą krople deszczu, zanim ta odważy się na nią spaść. Oddychające buty, które niczym Amazonia będą drugimi płucami tego świata. Wszystko to przez prognozy deszczowego weekendu – przecież pranie nie schnie mi w domu, a co dopiero rzeczy na trasie. Nie to żebym od razu chciał wybierać na trasie tylko Porsche, ale przecież nawet do Matiza, nikt nie zabierze mokrego człowieka.

Pewnej dawki pewności i wiary w to, że się uda dodawał autorski, profesjonalny polsko-niemiecko-włoski słownik autostopowicza:

2. Poznań -> Jena

Nasza podróż to udział w wyściugu autostopowym z Poznania do Wenncji, organizowanym przez grupę genialnych, młodych ludzi z „addicted2fun„.  Już w tym miejscu wielki szacunek za organizację i wielkie podziękowania!

Zasady były proste: 29 maja 2013 r. witamy się z koziołkami na Starym Rynku w Poznaniu i widzimy się w Wenecji. Poruszamy się tylko autostopem i tylko w dużych miastach możemy korzystać z komunikacji miejskiej.

A pro po tej ostatniej formy przemieszczania się i o wyjazd z Poznania, to niestety nie znałem już żadnego profesjonalisty. Zaufałem znajomemu znajomej i jak się pewnie domyślacie, nie był to dobry wybór! Po błądzeniu w centrum, przejechaniu miasta tramwajem i błądzeniu poza centrum, na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w totalnej d… ziurze komunikacyjnej pomiędzy Poznaniem a Berlinem, a przecież ten był naszym pierwszym celem, tak ładnie wymalowanym na tekturze przez Gosię.

Tutaj pierwsza sytuacja, która zaczęła burzyć mur mojego stereotypowego spojrzenia na podróż autostopem. Jedna z osób, które udzieliły nam informacji o naszej błędnej lokalizacji zaoferowała, że przewiezie nas w odpowiednie miejsce. Tak o! Sama z siebie. Owszem słyszałem, od podrużujących autostopem o takich przypadkach, ale do tego momentu myślałem, że to raczej coś w rodzaju fatamorgany autostopowiczów. Tymczasem to rzeczywistość, wystarczyło chwilę poczekać…

… i w odświeżonym samochodzie dowiedzieć się, że trafiliśmy na prawdziwą podróżniczkę. Co ciekawe jak sama o sobie mówiła ta Pani w wieku moich rodziców, podróżniczkę za czasów dziecięcych, bo teraz to czasy jej młodości są. Czemu szczególny wyraz dała dobiegająca z głośników muzyka. Początkowo z Trójki, a potem zdaje się, że był to Niemen! Po chwili wspólnego wystukiwania stopami rytmu wszechogarniającej muzyki okazało się, że Pani po raz pierwszy wiezie autostopowiczów. Wtedy ja przyznałem się, że po raz pierwszy jadę na stopa. Tylko Gosia czuła się nieswojo w tym towarzystwie debiutantów. W tej przyjaznej atmosferze dojechaliśmy na wylotówkę z Poznania.

To tutaj zaczęła się prawdziwa podróż!  Tektury w dłoń i machamy przed kierowcami… jednakże, nasze ruchy musiały przypominać coś bardziej w rodzaju indiańskiego tańca deszczu, bo zamiast wywołać podwózkę do Berlina, wywołały opady gradu. Sam nie wiem co było gorsze. Czy grad atmosferyczny, czy tez może grad myśli o tym, że tutaj właśnie skończyła się nasza podróż autostopem do Wenecji.

Na całe szczęście, już po chwili spełniły się moje marzenia by usiąść w szoferce TIRa.

Sposób w jaki ten kierowca, specjalnie dla nas wychamował to prawdziwy majstersztyk. Jednak w dalszej rozmowie zrozumiałem, że ich zawód to coś o wiele trudniejszego niż prowadzenie tego olbrzyma. To tylko zwykłym zjadaczom chleba wydaje się być czymś szczególnym. Swe kilkunastokołowce prowadzą nie tylko z przysłowiowymi zamkniętymi oczami. Robią to świetnie, nawet jeśli przed ich oczami stają mroczki ze zmęczenia. Bo ich zajęcie to walka z czasem pracy, terminami dostarczenia „przesyłki” i kolejnymi zleceniami.

Po tej rozmowie śmiało mogę powiedzieć, że mam gdzieś hasła „Tiry na tory”!

Nasz kierowca urzekł mnie jeszcze tym, jak w dobrych słowach wypowiadał się o swoim szefie. To prawdziwa rzadkość u nas i jeszcze ta skromność w początkowym dialogu:

– Dziękujemy, że się Pan zatrzymał.

– No czemu miałem się nie zatrzymać? Ja Wam powiem tylko jedno, podziwiam Was podróżować tak daleko na „przelotkę”.

Jego znajomość fachu przejawiła się również w sugestii, że wysadzi nas na ostatniej polskiej stacji benzynowej w Słubicach. Bo mimo, iż jedzie na Berlin, to na zupełnie inny zjazd z ringu niż My powinniśmy się kierować.  Jadąc z nim, utknęlibyśmy tam na bardzo długo. Szkoda, ale około 170 kilometrów jestesmy do przodu. No i po drodze udało się wyprzedzić kilka par, choć to oczywiście nie było najważniejsze (ta, jasne):

W Słubicach nie trzeba było długo czekać na kolejną pozytywną postać. Przedstawiciel handlowy, któego poświęcenie dla nas, mogłoby zostać różnie odebrane przez jego firmę, dlatego dla bezpieczeństwa nazwiemy go Markiem.

Historia ta nie zapowiadała się jakoś wyjątkowo, co prawda po krótkiej rozmowie wiedziliśmy, że jedzie do Jeny. Czyli nasz target. Ale cóż to dla nas skoro, ma tylko jedno miejsce w dwuosobowym samochodzie i wypchaną po brzegi pakę. Niby nic… ale, ale… Marek wyciągnął telefon i po chwili na stacji benzynowej były już trzy samochody z jego firmy. Co prawda pozostali kierowcy tej nocy mogli dojechać tylko pod Berlin, ale przynajmniej na odpowiedni dla nas zjazd.

Decyzja o rozdzieleniu się nie była trudna, ja pojechałem z Markiem, Gosia z inym kierowcą, TIRem. Jej słuszność na trasie potwierdził Marek, dostoswując swą prędkość do prędkości TIRa, dzięki czemu mieliśmy niemal cały czas kontakt wzrowkowy.

Podróż i rozmowa w trakcie niej była bardzo sympatyczna, myślę, że nie tylko dla mnie.

Na stacji pod Berlinem spotkaliśmy kilka par z naszego wyścigu oraz tegorocznego maturzystę, który tydzień wcześniej wyszedł z plecakiem z domu, tak po prostu i jedzie do Francji. Jemu Marek załatwił transport do Hanoweru. Innym parom nic nie załatwił, bo stwierdził, że to My musimy wygrać wyścig. Ta opcja trzymała się go tak bardzo, że wpadł na szalony pomysł…

Zaproponował bym w takich warunkach dotarł do Jeny. Na szczęście to tylko szalony entuzjazm i chęć pomocy za wszelką cenę drugiemu człowiekowi. Szybko dotarło do nas, że byłoby to zupełnie nieodpowiedzialne i musielibyśmy być skrajnie pozbawieni wyobraźni by temat ten pociągnąć, a przecież do takich ludzi nie należymy (lub przynajmniej do tego momentu nie należeliśmy)…

Jeszcze tej nocy udało się dotrzeć na parking w Jenie.

W międzyczasie Gosia odkrywała swoje talenty fotograficzne…

… i to ostatnie z pozytywnych widoków tego dnia. Na parkingu w Jenie spotkaliśmy 3 inne pary. Te stwierdziły, że to miejsce, to coś w rodzaju trójkąta Bermudzkiego tyle, że tutaj znikają autostopowicze. Po mniej więcej godzinie potwierdzającej wcześniej wysnutą teorię, zabraliśmy się do rozstawienia namiotu. Jeszcze zanim zasnęliśmy doszły nas krzyki:

„Jedziemy do Monachium!!!” 

Ufff. Więc jednak nie jest tak najgorzej!

3. Jena -> Verona

Rano okazało się, że to coś, co całą noc rytmicznie pykając, świeciło się na przemian na zielono i czerwono, to jednak nie bomba. To jakiś system zabezpieczający, głównego zbiornika na benzynę. Bo pierwsze promienie słońca ujawniły, że to właśnie na nim spaliśmy.

Mimo tej dość ekstremalnej lokalizacji, w której, w przyszłości raczej nie powstanie żaden 7 gwiazdkowy hotel, udało nam się załapać kilka godzin snu. Jak później się okazało – kilka bardzo cennych godzin snu.

Wśród wielu spektakularnych odkryć amerykańskich naukowców, jest fakt, że osoby na urlopie dziecinnieją. Nie miałem odwagi obalać teorii amerykańskich naukowców, dlatego dzień zacząłem od kolorowanki:

Tymczasem Jena i jej stacja benzynowa nie napawały otuchą. Pojawiali się tu głównie tubylcy i kierowcy, którzy z powodu ograniczeń związanych ze świętem zawracali w kierunku Berlina.

Jednakże, po dwóch godzinach mogliśmy zakrzyknąć jak nasi wczorajsi autostopowi poprzednicy:

„Jedziemy do Monachium!!!” 

Co więcej, dowiedzieliśmy się, że nasz dobroczyńca odwiezie nas na stację benzynową, na zjeździe na Insbruck. Nawet w języku niemieckim zabrzmiało to jak ulubiona piosenka, ulubionego artytsy.

W momencie gdy oboje z Gosią zorientowali się, że mogą porozumiewać się w języku angielskim, szybko znaleźli wspólną płaszczyznę rozmowy. Zaskoczę Was – było nią podróżowanie. Miałem wrażenie, że oboje zwiedzili cały świat. Dlatego szybko zabrałem się za zwiedzanie mojego świata marzeń sennych. Mówiąc mniej poetycko: zasnąłem. Do klimatów poezji, dramatów itd. jeszcze wrócimy.

Senne podróże, jak i te życiowe (dotychczasowe) nie trwały długo. Lecz dzięki temu miałem okazję przekonać się, że trafiliśmy na kolejną pozytywną postać. Podczas tej kilkugodzinnej podróży słowa „to jest fantastyczne” padły z ust tego jednego człowieka  myślę, że częściej, niż z ust wszystkich Polaków w tym samym czasie.

Do tego wszystkiego okazał się on świetnym przewodnikiem. Wskazywał nam smaczki każdego z mijanych landów, takie jak chociażby największy na świecie obszar uprawy chmielu w rejonie Hallertau:

Powrócił również wątek stadionu Bayernu Monachium. Pisał o nim Łukasz Łuczko. Niestety, nie udało się zobaczyć go nocą. Ale i tak zrobił na nas olbrzymie wrażenie:

Dowiedzieliśmy się, że  każda z widzianych przez Was poduszek może świecić w trzech różnych barwach. Czerwony to kolor podczas meczów Bayernu, niebieski oznacza grę TSV 1860, a na biało stadion podświetlony jest gdy mecze rozgrywa reprezentacja.

Niestety, po tak edukującej podróży przyszedł czas na rozstanie:

Krótka przerwa na regionalne, bynajmniej nie bawarskie przysmaki, a za podkładkę służył nam Berlin:

Potem szybki powrót do rzeczywistości:

Która to rzeczywistość wydała się nieco przekoloryzowana, gdy przede mną, zatrzymało się Prosche Panamera.

Oczywiście początkowo to zignorowałem. Jednak z jego wnętrza wysiadał nobliwy Pan. W wieku mniej więcej mojej babci i butach New Balance. To wszystko zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Krótka rozmowa i okazało się, że nie jedzie do Wenecji, ale ogólnie podróż z nim sprzyja naszym planom.

Tymczasem Gosia jak zwykle była niezastąpiona. Szybki telefon i okazało się, że ona również załatwiła nam transport. Lecz moja chęć podróży Porsche była tak olbrzymia, że choćby zorganizowany przez Małgo autobus, zawiózł nas do samej Wenecji i tak bym z niego zrezygnował.

Mimo że rozmowa nie była szczególnie burzliwa, mimo że nasze konta obsługiwane są przez zupełnie różne banki, to atmosfera okazała się bardzo przyjacielska. Fajnie jest spotkać osobę bogatą, która roztacza taką aurę, że sam czujesz się ważnym i wiesz, że każdy z nas ma w sobie jakieś tam bogactwo do zaoferowania drugiemu człowiekowi. Bo tak właśnie się czuliśmy.

W tak pięknych okolicznościach przyrody i techniki udało nam się przebrnąć przez całą Austrię. Jednak jak wiecie, wszystko co dobre, szybko się kończy.

Włochy kojarzą mi się z pizzą, spaghetti i włoską mafią (konotacje z Xboxa). Z tym ostatnim kojarzyć się muszą również włoskiej policji. Tuż za granicą, pod pretekstem problemów z leasingiem polizia zagarnęła naszego kierowcą. Co ciekawe tak o! losowo wybrali ten jeden samochód, niczym się nie wyróżniający spośród innych i akurat ten jeden miał jakieś problemy leasingowe…

Tymczasem nam z pięknych planów, okoliczności przyrody i techniki zostało jedynie to drugie.

W tym miejscu porzuciliśmy podróż autostradą na rzecz lokalnych dróg. Oznaczało to mniej kilometrów w jednym samochodzie, za to więcej poznanych ludzi. Pierwszym z nich okazał okazał się Peruwiańczyk, z tego co pamiętam pracujący w DHL. Nie mówił po angielsku… ani polsku. Tutaj po raz kolejny wypłynęły na wierzch talenty Gosi. Szybko skojarzyła Peru z Maczupikczu i wywołało to olbrzymi uśmiech na jego egzotycznej twarzy.

Nam mimo dosyć drastycznej zmiany planów humor również dopisywał. Zresztą trudno było się smucić w samochodzie wypełnionym po brzegi dzwiękmi salsy, rytmicznie wystukiwanymi o kierownicę przez naszego Peruwiańczyka.

Co więcej wszelkie znaki na niebie, ziemi i w schowku samochodu podpowiadały nam, że jesteśmy już blisko:

Falą mniejszych lub większych, mniej lub bardziej komfortowych podwózek dotarliśmy do Werony – miasta Romea i Julii.

Tutaj już wszystko budziło nasz zachwyt. Bo było po prostu inne. Inne niż to, co zostawiliśmy wsiadając do pierwszego na trasie samochodu.

Wszystko to niczym Red Bull, dodawało nam skrzydeł…

… uskrzydlony urokiem miejsca mógłbym wzlecieć nawet na balkon Juli… gdyby tylko tam była.

Na szczęście zamiast Julii była Gosia. Czuję, że bez niej skończyłbym równie tragicznie jak słynna romantyczna para z Werony. Bo Gosia, mimo równie wielkiego zachwytu nad miastem…

… cały czas czuwała nad naszym losem i praktycznie nie rozstawała się ze zdobytą w miejscowej restauracji mapą Werony:

Jestem jej za to ogromnie wdzięczny. Musicie wiedzieć, że gdyby nie jej doświadczenie, prawdopodobnie teraz zaprzyjaźniłabym się z watachą wilków, pod stacją benzynową w Berlinie i swoich dni, wśród nich, dożyłbym w lesie.

W naszych głowach walczyły ze sobą dwie opcje na nocleg:

1. Spanie na ulicach miasta. Czyli jedna osoba śpi, druga czuwa i na odwrót. Spacerując mijaliśmy tego rodzaju usypialnie. Wydawała się bezpieczna, no i gwarantowała nie byle jakie towarzystwo tytułowych bohaterów jednej z powieści Stefana Żeromskiego. Czyli spalibyśmy z celebrytami.

2. Rozbicie namiotu na stacji benzynowej poza granicami miasta.

Mimo słów Szekspira:

„Nie ma świata bez murów Werony,
Ale czyściec, tortury i piekło.
Stąd wypędzeni zostają wygnani ze świata,
A wygnanie ze świata to śmierć.”

Wybraliśmy opcję numer 2, czyli troszkę na przekór słowom tego wielkiego poety.

Nasze  samowypędzenie poza mury Werony trwało dość długo. Sam nie wiem godzinę, dwie…? Czasu sporo, jednak to pierwsza chwila gdy z Gosią mogliśmy pomówić. Wcześniej nie było ku temu okazji, a nawet jeśli była, to nie chcieliśmy krępować rozmową po polsku naszych kierowców. Więc czas zleciał szybko.

Przepowiednia Szekspira zaczęła się spełniać. Już wtedy przewidział, że na obrzeżach miasta nie ma stacji benzynowej. Zagraliśmy vabank. Poszliśmy wzdłuż autostrady, czując, że gdzieś niedaleko musi ona być.

Szliśmy za barierkami, było dosyć stromo. Gosia prowadziła, a ja za nią skradałem się niczym John Rambo. Szło mi to tak dobrze i bezszelestnie, że co chwilę pytała czy jestem. Byłem.

Po drodze zdjęcie w stylu „brejkam wszystkie rule”:

Po jakimś kilometrze udało się – stacja benzynowa!

4. Verona -> Wenecja

Jak się okazało rano – namiot udało się nam rozbić na największych kamieniach tego zacnego pola przy stacji benzynowej. Nie przeszkodziło to nam w spokojnym przespaniu założonej przez nas i zapisanej w naszych komórkach, na 6:00 rano pobudki.

Klasycznie wyszło też na jaw, że ta stacja benzynowa nie jest dla nas najlepszym miejscem do złapania stopa. Na całe szczęście kolejna była niedaleko, a na niej m.in. takie perełki motoryzacyjne:

Nasza tektura z napisem „Vicenza” szybko przyciągnęła uwagę eleganckiego Pana w Mercedesie.

Tutaj czekała nas bardzo sympatyczna rozmowa na temat naszego wyścigu autostopowego, keczupu zamawianego do pizzy przez Niemców oraz sytuacji ekonomicznej w Polsce. Oczywiście w tym ostatnim temacie nie ograniczyliśmy się wyłącznie do klasyka w stylu: „Jak żyć Panie Premierze?”.

W Vicenzie kolejna egzotyczna postać. Gdy patrzę na to zdjęcie mam wrażenie, że stopa łapaliśmy w Afryce:

Okazało się, że nasz kierowca pochodzi z Burkina Faso. Kierowaliśmy się na Padwę, ale on chyba tam nie jechał. Tego nie wiedzieliśmy, nie mówił po angielsku. Gosia stwierdziła, że on ma jakiś plan wobec nas i musimy mu zaufać. W sumie wyszło nieźle.

Mimo barier komunikacyjnych dowiedzieliśmy się, że Jan Paweł II to jego zdaniem najlepszy Papież. Zaś na tej egzotycznej twarzy, Gosia wywołała uśmiech znajomością stolicy jego pięknego kraju, a jest nią Wagadugu. Swoją drogą piękne słowo.

Wierzcie bądź nie, ale została nam już tylko jedna tabliczka:

Stwierdziliśmy, że poza fragmentem w Polsce, to w sumie nie jechaliśmy jeszcze z żadną kobietą. Mówisz – masz!

Piękna, temperamentna Włoszka. Miała nam tyle do powiedzenia… i za nic miała to, że zupełnie jej nie rozumieliśmy. Poza fragmentem, gdy usłyszałem słowo „amanto”, wtedy się ożywiłem. „Amanto capichie” powtórzyła z radością.

Tutaj muszę wtrącić jeszcze, że dzięki tej podróży zrozumiałem czym są włoskie perfumy! Uwierzcie, tam nikt nie używa choinek zapachowych do samochodu.

Nasza podróż dobiega końca, a scenariusza na jej zwieńczenie, los nie mógł nam lepszego nam napisać!

Zaopatrzeni w jedzenie z lokalnego marketu (w tym ciasto, bo to ważne), rozbiliśmy mały piknik na stacji benzynowej, oczywiście w centralnym punkcie eksponując tabliczkę „Venezia”.

Pewien Włoch spoglądał na nas z ciekawością. Gosia zagadała do niego, okazało się, że nie jedzie do Wenecji, ale niedaleko i może nas zabrać. Lecz zanim to się stało, podszedł do mnie, złapał przyjacielsko za ramię i zapytał:

„You are not a criminalist?’

Oczywiście nie przyznałem się!

Potem na słowa, że jesteśmy z Polski odpowiedział:

„no to idziemy razem”

Okazało się, że jego żona jest Polką. Ta podróż to splot wielu nieoczekiwanych okoliczności. Już wcale nie zdziwił mnie fakt, że ma na imię Małgorzata. Czyli tak jak wiadomo kto:

Moją uwagę przykuła płyta Iron Maiden. Powiedziałem, że słucha świetnej muzyki. Odpowiedział, że ma 46 lat, a mimo to słucha heavy metalu i nie potrafi inaczej. Tylko niestety, jego Gosia nie lubi tego rodzaju muzyki. Odpowiedziałem, że nasza Gosia lubi. Dlatego do Wenecji wjechaliśmy „na pełnej wiksie” przy dźwiękach Iron Maiden.

W międzyczasie nasz Włoch zadzownił do swojej Gosi. Najpierw rozmawiał on, potem Gosia i na końcu ja. Ta bardzo sympatyczna osoba poprosiła byśmy sprawdzili dokładny adres naszego kempingu. Bo być może nie musimy jechać do samej Wenecji.

Nie musieliśmy, jak stwierdził nasz „heavymetalowiec”: „Full Service” – odwiózł nas pod sam kemping Fusina.

Nasz pierwszy kontakt to słowa: „You are not a criminalist?”. Pożegnanie było już przyjacielskie, w stylu „na misia”.

Co więcej wręczyliśmy w podzięce nasze ciasto. Tak normalnie, tak jakbyśmy każdemu kto nas podwoził dawali ciasto. Tak jakbyśmy byli nie dwójką urzędasów, a raczej kucharek z koła gospodyń wiejskich.

Po ostatniej fotce wymieniliśmy się kontaktami. Już w Polsce kupiłem dla niego koncertowe DVD Luxtorpedy, które w niedługim czasie wyślemy. Litza to mniej więcej jego rówieśnik – mam nadzieję, że muzyka się spodoba.

My tu gadu, gadu… a w wyścigu zajęliśmy 26 miejsce – nieźle!

Miłe powitanie przez organizatorów i jeszcze milsza informacja, że za dopłatą 1,5 euro możemy spać w kempingu, a nie jak zakładaliśmy wcześniej, w namiocie.

5. Wenecja

Swoją „karierę zawodową” rozpocząłem przy ulicy Kolumba w Szczecinie. Czyli w okolicach „Szczecińskiej Wenecji”…

… więc jak się domyślacie, tego rodzaju widoki…

… już nie robiły na mnie wrażenia.

Tak zupełnie na poważnie Wenecja jest urocza i nie ma drugiego takiego miejsca na świecie! Nie sposób się nią nie zachwycić. Więc jeśli ktoś Wam powie, że Wenecja śmierdzi, to znaczy, że pokłócił się z pastą do zębów i zbyt często chuchał sobie pod nos.

Jej piękno zmusza do refleksji nawet samych mieszkańców. Zarówno tych najmłodszych…

… jak i najstarszych:

Pokuszę się o teorię, że zachwyca i zaskakuje pewnie nawet samych gondolierów.

Ze względów ideologicznych (100 Euro) ograniczyliśmy się jedynie do tramwaju wodnego, nie skorzystaliśmy z ich usług.

Gosia wykorzystała okazję by mieć zdjęcie z jednym z nich:

Podobnie grupa naszych znajomych autostopowiczów. Oni jednak znaleźli gondoliera o nieco słowiańskiej urodzie i węższych paskach na bluzie, choć jak sami widzicie, równie przystojnego:

Ze zmiennikiem z pracy ciśniemy szyderkę z turystów:

W przewodniku przeczytaliśmy, że: „osławiona wysoka pojawia się najpierw na placu świętego Marka, w najniższym punkcie miasta, ale taki stan utrzymuje się tylko kilka godzin”. Mieliśmy to szczęście natrafić na „taki stan”.

Spacerując po Wenecji, nigdy nie miałem ostatecznej pewności, że w jakimś kierunku idę dobrze. Nigdy też, do jakiegoś konkretnego miejsca nie dotarłem tą samą drogą. Nie mówię już o tym, żeby dotrzeć tam najkrótszą drogą.

Poza jednym wyjątkiem, którym było poszukiwanie akcentów szczecińskich. Poszło całkiem sprawnie, pierwsza tabliczka z kierunkiem…

… i jest mój cel. Poznajecie?

Kopia rzeźby kondotiera Bartolomea Colleoniego znajduje się na placu Lotników w Szczecinie.

Z Colleonim wiąże się taka historia, że zapisał on miastu pieniądze, pod warunkiem, że upamiętniająca go rzeźba stanie w „San Marco”. Najwyraźniej miał na myśli plac świętego Marka. Władze miasta, które nie zamierzały stawiać w tym miejscu nikomu pomnika, przystały na jego życzenie. Później jednak ustawiły go w obecnym miejscu, przed Scuola Grande di San Marco. To jedna z ulubionych historii Wenecjan.

Żegnając się chciałem podziękować wszystkim tym, którzy uczynili moją podróż tak wyjątkową. To były nie tylko chwile, a kilka dni dla których warto żyć!

 

 

O autorze

avatar

dczarnowski

Moje wpisy to takie Niebuszewo szczecińskiej blogosfery. Jeśli nie musisz - nie wchodź za głęboko. Nie doświadczysz tu pięknej polszczyzny, za to znajdziesz wiele skradzionych rzeczy. Kto wie? Może kiedyś należały do Ciebie.