Rowerem na Rugię
Już w średniowieczu Słowianie docenili naturalne walory Rugii i założyli tam swój pogański ośrodek kultu. Minęło trochę lat, a jakaś wewnętrzna siła wezwała i nas. Nic w tym dziwnego, po prostu wyspa przyciąga największe umysły tego świata – dotychczas oprócz nas wypoczywał tu m.in. Albert Einstein. Pięćset kilometrów, pięć dni i tylko gwiazdek nie było pięć jak w Sheratonie, jednak dzięki temu przeżyliśmy rewelacyjną przygodę. To zaledwie 150 kilometrów ze Szczecina, dlatego polecamy serdecznie.
Dzień I Świnoujście – Peenemünde
Naszą przygodę zaczynamy w Świnoujściu. Już po przejechaniu kilku kilometrów nadmorską ścieżką rowerową, czuję coś jakby namiastkę spełnionego marzenia, którym jest podróż po przedwojennym Szczecinie. Tutaj poczułem się tak, jakbym znalazł się na Pogodnie, a raczej na „Westendzie” w czasie jego świetności.
Po jakimś czasie, nasza trasa przechodzi w „leśne tereny”.
I tu szkoda, że nie mogę udostępnić Wam zapachu tego drewna. Dalej ciągnie się wzdłuż olbrzymiego pola namiotowego.
Pierwszym (jakkolwiek to nie zabrzmi) naszym zboczeniem była miejscowość Pudagala. W ostatniej relacji z wyprawy do Ueckermunde pisałem o tym, że miałem okazję poczuć się jak liliput, tu swoistego rodzaju kontynuacja:
W Pudagali stworzona została olbrzymia postać Gulivera. Stanie się częścią powieści Jonathana Swifta kosztuje 8 euro i myślę, że jest warte tych pieniędzy.
Kolejną miejscowością, w której zameldowaliśmy się było Peenemünde.
Peenemünde to takie miejsce, w którym zadajesz sobie tego rodzaju pytania, jak Depeche Mode 30 lat temu w kawałku „People Are People”. Klimat niczym jak w teledysku.
Dlaczego? Bo ta, onegdaj malutka wioska, w latach trzydziestych XX wieku stała się nazistowskim Ośrodkiem Badań Wojskowych. Jej lokalizacja nad Morzem Bałtyckim, między Zatoką Pomorską a Zalewem Szczecińskim, i ogólne odizolowanie od reszty świata, idealnie się do tego celu nadawała. To tutaj pracowano nad budową rakiety „V-2”. „V” od Vergeltungswaffen w wolnym tłumaczeniu „broń odwetowa”. Nazewnictwo nieprzypadkowe. Działało na moralne społeczeństwa nękanego przez alianckie bombowce. Działało do czasu zbombardowania ośrodka w Pennemünde w roku 1943. Samo odkrycie przez wywiad ośrodka badań, jak i późniejsze bombardowanie alianci mogą zaliczyć do niepodważalnych sukcesów.
W trakcie nalotu dywanowego na Pennemünde zginęło około 735 osób. Niestety, w gronie tych ludzi znaleźli się również pracownicy przymusowi. Z akcji nie powróciło 290 lotników. Skala bombardowania była olbrzymia, masa zrzuconych bomb to 1795 ton. Podobno Hitler na wieść o tym wydarzeniu dostał olbrzymiej furii. W konsekwencji szef sztabu Luftwaffe, gen. Jeschonnek, który obarczony został winą za brak skutecznej obrony popełnił samobójstwo.
Jednym z ocalałych z opisanego bombardowania budynków, jest dawna elektrownia. To tutaj, dziś znajduje się Muzeum Historyczno-Techniczne w Pennemunde. Niestety, późna godzina przybycia sprawiła, że niedane było go nam obejrzeć (zwiedzanie do godziny 18:00). Z zewnątrz robi niesamowite i zarazem mroczne wrażenie. Na pewno jeszcze tu wrócimy.
Kolejną atrakcją Pennemünde jest radziecki U-Boot zwany uroczo „Julią”. Został on wybudowany w roku 1965, a jego historia jest dosyć zawiła. „Julia” pochodzi z Łotwy, stacjonowała w tamtejszym porcie w Lipawie. Po rozpadzie ZSRR została odziedziczona przez nowo utworzone państwo. Łotwa odsprzedała „Julię” Duńczykom, a następnie zakupiona została przez Niemcy i od roku 1998 stanowi atrakcję turystyczną.
Zwiedzanie kosztuje 6 euro od osoby. Dopłacamy też jedno euro za możliwość fotografowania. Cholernie warto! To niepowtarzalna okazja, by przyjrzeć się temu, w jak trudnych warunkach musieli funkcjonować żołnierze. Musieli tworzyć zorganizowaną ekipę uzależnioną wzajemnie od siebie, a to wszystko na przestrzeni tak naprawdę kilku metrów kwadratowych i w totalnym odosobnieniu. Niewielu byłoby to w stanie wytrzymać. Bardzo dosadne obrazuje to jeden z manekinów.
Mało tego, każdy musiał być niezmiernie dobrym w tym co robi. Jeden błąd mógł kosztować życie. Tymczasem okazji do normalnego, ludzkiego zakręcenia się obiekt ten stwarzał całą masę.
Cała okolica Peenemünde to teren okraszony informacją o czyhającym niebezpieczeństwie.
Klimatem przypomina to trochę naszą fabrykę paliw syntetycznych w Policach. Tylko tutaj są miejsca z absolutnym zakazem wstępu. Inne tablice informują o dawnym przeznaczeniu miejsc w pobliżu których się znajdujemy.
Co ważne, tablice te posiadają również informacje w języku polskim.
Ta akurat informuje o dawnych bunkrach, które zostały wysadzone zgodnie z umową Poczdamską. W tym miejscu historia styka się z codziennością. Obok ruin pasa się tu bydło, dookoła nich znajdują się łąki. Gdzieś między jednym a drugim nasz namiot rozbiliśmy My. W samym założeniu nasz wypad miał być maksymalnie ekonomiczny, a to wymagało od nas kilku nocy przespanych „na dziko”. No i właśnie tego najbardziej się obawiałem – wizyty dzikiej zwierzyny. Bo skoro „na dziko” przecież te sympatyczne zwierzątka mogą domagać się od nas jakiś praw autorskich za użycie nazwy własnej, czy coś tam. Znajomy myśliwy doradził, że zwierzyna wyczuwa człowieka i z natury nie zbliża się w obawie o zagrożenie. Dlatego postanowiłem na wszelki wypadek pozostawić na zewnątrz moje skarpetki. Byłem przekonany, że po 100 kilometrach spędzonych na moich nogach zwalą z nóg nawet słonia. Podziałało. Noc spędzona bez przygód. Choć w olbrzymim wietrze i w deszczu nie należała do wybitnie spokojnych. Każdy szmer i ruch, przez pierwszą godzinę nasza wyobraźnia zamieniała w najgorsze. Podróżując na stopa spałem w namiocie rozbitym na stacjach benzynowych. Tu było inaczej – ciekawiej – fajne to doświadczenie. Po nim naprawdę cenię sobie bezpieczne cztery ściany w których na co dzień żyję.
Google Maps trasę z tego dnia rysuje następująco:
Podobno to 64,6 kilometra. Planując wyprawę zawsze zakładajcie co najmniej 20% więcej. Na te 20% składa się błądzenie, poszukiwanie sklepu, noclegu, dojazdy do atrakcji i wiele, wiele innych.
Dzień II Peenemünde – Sellin
Tak wyglądał poranek dnia drugiego. Nasz namiot na polu, schowany pod jakimś krzakiem, w tle bunkry, no i rowery przykryte folią. Była to najzwyklejsza folia ochronna dla malarzy. Trzy czy tam cztery złote kosztowała. Tej nocy na wietrze strasznie hałasowała, jednak w przyszłości uratowała nam tyłki, ale do tego jeszcze dojdziemy.
W pobliskiej altance, która była dodatkowym atutem, szybkie śniadanie, ogarnięcie się i ruszamy na Wolgast.
Po jakiś 15 kilometrach przygniata swym ogromem największy zwodzony most w Europie. Do jego budowy zużyto 2289 ton stali. W swej konstrukcji nie tylko olbrzymi, genialny ale i na swój sposób urodziwy.
Teraz w całej okazałości. Zwróćcie uwagę, że samochody przy jego gabarytach to kruszynki.
W Wolgoszczy, bo tak brzmi polska nazwa tej miejscowości, naszą uwagę przykuwa urodziwy „Młynek do kawy”.
Jest to budynek, który swą nazwę zawdzięcza budowie przypominającej właśnie to urządzenie. Dosłownie brakuje tu tylko korbki. Jej brak rekompensuje Miejskie Muzeum Historyczne.
Tutaj zauważam również, że można świetnie wkomponować modernistyczny budynek w starówkę.
Niestety nie ma zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Ruszamy na Greifswald. Dość ekstremalnie zjechaliśmy ze ścieżki rowerowej, by nie nadrabiać kilometrów. Spore to wyzwanie, bo było pod wiatr, a i kierowcy nieszczególnie dostosowywali swą jazdę do nas. Szczególnie Panowie z TIR-ów o rejestracji ZGY – pozdrawiamy! Jednak po około trzydziestu, naprawdę ciężko nakręconych kilometrach, docieramy do celu.
To już druga, jeszcze piękniejsza starówka tego dnia.
W informacji turystycznej zauważamy ofertę zwiedzenia jakże ciekawego miasta.
Ja kupuję za 3,80 Euro mapę Rugii. Tutaj kolejna wskazówka. Nie przetrwała ona próby deszczu, czasu i improwizowanej (zrobionej z nerki) sakwy na kierownicę. Wyrzutnie rakiet z Peenemünde zmasakrowały miejscowość Glowe, a Bałtyk w pewnym miejscu po prostu wysechł. Dlatego sobie i Wam polecam zabranie na rowerowe wyprawy mapnika. Częsta to praktyka wśród tych, których mijaliśmy na Rugii.
Pod Lidlem, w którym robiliśmy zakupy odnajdujemy polski akcent, w postaci roweru Jubilat 2.
Kiedyś był to dla mnie to szczyt rowerowych marzeń. Podkradałem go Mamie, by wygrywać w podwórkowym konkursie na najdłuższy ślad pozostawiony hamowaniu. Ehh gimby nie znajo!
Po zakupach kierujemy się już bezpośrednio na Rugię. Dokładnie do Stahlbrode na przeprawę promową. Jakieś 22 km. Poszło w miarę szybko trasą zmyślnie przygotowaną dla rowerzystów.
Przeprawa kosztuje nas 1,20 Euro od osoby, plus 1,20 Euro za rower. Prom kursuje raczej często, przerwy między jednym a drugim kursem to maksymalnie 30 min.
Na promie możecie zobaczyć nie tylko rowery, ale i Landy Rovery, a nawet kombajn zbożowy.
Dotarcie do celu postanowiliśmy uczcić lokalnym przysmakiem, którym jest Fischbrötchen.
Ta budka oferująca danie, która czeka na Was zaraz po zejściu z promu nosi dumną nazwę ” Fischbrütchen pierwszy na Rugii”. Ja dodałbym od siebie, że najlepszy. Autentyk! Później jedliśmy w wielu miejscach i za każdym razem, niczym Wojciech Modest Amaro chciałem udawać Gordona Ramseya i wrzeszczeć na kucharzy za źle przyrządzony Fischbrötchen. Nie no, nie było aż tak źle, ale ten pierwszy to serio ideał jest. Dla nie wtajemniczonych i w skrócie: Bismarck – oznacza śledzia w occie i z ogórkiem, Lachs – oznacza łososia, natomiast smażona ryba to Bratfischbrotchen.
Potężna porcja jaką otrzymaliśmy dała się we znaki w trakcie pedałowania do Putbus. To jakieś 22 kilometry. Świetnie oznaczonej trasy rowerowy. Jednak znowu, by nie nadrabiać kilometrów jechaliśmy główną drogą. Tutaj wielki podziw i szacunek dla kierowców, którzy obchodzili się z nami jak z jajkiem. Nawet największe pojazdy zwalniały, po to by zapewnić bezpieczeństwo. Śpieszyliśmy się by zdążyć na ostatni tego dnia, odjazd kolejki wąskotorowej w kierunku Sellin.
Szybki przejazd przez Putbus zatarł w Kasi wrażenie „białego miasta”. Po powrocie przeczytaliśmy, że nosi taki właśnie przydomek. Zostało ono zbudowane według ścisłego planu i oparte zostało o budowle klasycystyczne. Konkretny zamysł w budowli miasteczka widać szczególnie w jego centrum.
Jest nim okrągły plac w centrum miasta. To z tego miejsca, swój bieg rozpoczynają niektóre ulice Putbus. Miasto powstało w roku 1810 i zostało zaprojektowane przez najlepszych, m.in. Fridircha Schinkla. Ciekawostką jest fakt, że to ostatnie miasto europejskie miasto pełniące funkcję rezydencji królewskiej.
O godzinie 20:08 z Putbus odjeżdża ostatni „Szalony Roland”, bo tak nazywa się tutaj pociągi kolejki wąskotorowej. Przejazd nią do stacji „Sellin West” kosztował nas 5,40 Euro, plus 3 Euro za przewóz roweru. „Sellin OST” kosztowałby 7,20 – ot ciekawostka ekonomicznego podróżnika.
Stukot kolejki wąskotorowej to bezcenny moment pozwalający powrócić do przeszłości. Taka refleksja, że w trzeciej części filmu o takiej właśnie nazwie zagrała lokomotywa. Przypadek? Nie sądzę!
Trasa kolejki wiedzie przez zielone zakątki i wzbudza sensację na każdym przystanku. Wisienką na torcie jest bardzo, ale to bardzo miła obsługa.
Ale, jest jedno „ale” – nieludzkie podejście do rowerów. Gdy wsiadasz na stacji rower podajesz obsłudze pociągu. Ta wstawia go do specjalnie przeznaczonego w tym celu przedziału. Ok, fajnie – delektujesz się podróżą, podziwiasz piękno przyrody, ale nie wiesz człowieku co się z Twoim rowem dzieje!? Nie wiesz czy jest mu ciepło, czy może zimno? Czy ma odpowiednią ilość miejsca, żeby wyprostować szprychy? Nie wiesz czy ktoś nie wmawia mu, że o niego nie dbasz, i że za rzadko bywa w przeglądzie.
Tymczasem w Polsce, za jedyne 7 zł Twój rower może dumnie zająć miejsce z Tobą w przedziale. Mało tego, on ma miejsce przy oknie, tym samym może zachwycać się widokami.
Ale tak na poważnie – to jest źle! Bardzo źle! Tu nawet nie chodzi o to, że jako członek „lobby rowerowego” chciałbym zmienić świat. Tylko jak można sprzedawać bilet na rower, skoro nie zapewnia się warunków do przewozu roweru?! Jak tak dalej pójdzie to niedługo będziemy mogli kupić bilet na pociąg towarowy, a potem to już sobie wybierzesz czy pojedziesz na cysternie, a może jednak wolisz jechać z węglem, bo Ci się dobrze z grillem kojarzy.
Tymczasem za zachodnią granicą, w pociągu miejsca miałem tyle, by na spokojnie wymienić dętkę w pechowo przebitej oponie. Mało tego, Pani konduktor ucieszyła się, że akcja się powiodła. W Polsce konduktor powiedział mi, że brak miejsca na rower to nasza wina, tłumacząc to tym, że pociągiem jeździ dużo ludzi. Logika level hard – tym razem nie wdawałem się w dyskusję.
Jeśli chodzi o tego rodzaju krytykę, to nie jestem w tym osamotniony. Przygotowując się do wyprawy przeczytałem ją również tutaj (zachęcam do przeczytania całej relacji). Śmiem twierdzić, że zarządzający PKP nie tylko nie mają świadomości tego co dzieje się na świecie, ale również nie orientują się w polskiej rzeczywistości, a już na pewno nie w polskiej klasyce kinowej. Dlatego dedykuję im ten jej kultowy fragment:
Czasami jest jednak tak, że przedział rowerowy zostanie podstawiony. Bo raz do roku to i garbaty się wyprostuje. Wtedy nie masz opcji, że gdy już uda Ci się do niego dostać, to będzie on pusty. O nie, nie. Mimo miejsca w innych przedziałach – w naszym zalogowała się m.in. różowa Pani czytająca magazyn SHOW!? To smutne, że tak wielu dorosłych ludzi ma świadomość tego, kto jest obecnym facetem Małgorzaty Rozenek, albo wie jakie okulary obecnie nosi Maciej Kurzajewski, a nie wie jak podróżować pociągiem.
Ostatnia rzecz to już na zasadzie rady, nie krytyki. Jeśli planujecie podróż rowerem ze szczecińskiego dworca – zarezerwujcie sobie odrobinę więcej czasu, bo początek Waszej przygody przypominać będzie udział w rywalizacji „strongmenów”.
No nic to, koniec tej smutnej dygresji z nadzieją, że czas zrobi swoje.
O 21:03 z pociągu wyskoczyliśmy w Sellin. Jeśli chodzi o Rugię to najbardziej rozpoznawalna miejscowość, a już na pewno rozpoznawalne jest jej molo z uroczym pawilonem. Co prawda przepłynęła przez nas nutka zwątpienia.
Robiło się ciemno, a My wciąż nie wiedzieliśmy gdzie będziemy spać! Wspomniałem, że robiło się ciemno? No przecież kto będąc w Sellin nie chciałby skorzystać z tej okazji, żeby zobaczyć w takich okolicznościach tutejsze molo?
Prawda, że pięknie?
Po kilkudziesięciu minutach jednak wróciliśmy do rzeczywistości. Jest 23, a My kompletnie nie wiemy gdzie będziemy nocować. W Sellin na próżno szukać pola namiotowego. To burżujska miejscowość, coś w stylu naszego Sopotu. Gdzieś przeczytałem, że w Gohren jest „campingplatz”, to jakieś 5 kilometrów. W drodze dopada nas deszcz. Po wielu przygodach odnajdujemy kemping, odnajdujemy też informację, że przyjmują do godziny 21. Pan cieć nie pozwolił nam się rozbić.
Mówią, że te okolice są szalenie drogie. Nic bardziej mylnego. Nasz nocleg kosztował 0 złotych, w przeliczeniu na Euro będzie jakieś 0 Euro. Tymczasem ostatni obraz jaki mieliśmy przed zaśnięciem… jeszcze przez długie lata będzie do nas wracał.
Prawda, że pięknie?
Dzień III Sellin – Juliusruh
Rano, około godziny 7:00 na plażę zaczęli schodzić się goście hotelu Cliff. Poniekąd i My byliśmy gośćmi tego hotelu. Kosze pomiędzy którymi się ukryliśmy należały właśnie do niego. W ciemno polecamy Wam ich usługi.
Goście przyszli w samych szlafrokach, zrzucili je i nago rozpoczęli orzeźwiającą kąpiel w morzu. My do tej atmosfery nudystów nie pasowaliśmy. Nie dość, że byliśmy ubrani to jeszcze zakryci śpiworami. Zrozumieliśmy, że czas na nas. Poszliśmy się nieco ogarnąć i skonsumować śniadanko. Tutaj polecam Wam szczególnie spożywanie pomidorów, u mnie zniwelowały one skurcze do zera.
Jeszcze tylko poranny fitness…
Zachwyt nad pięknem Sellin również za dnia i ruszamy!
Po drodze do Binz zauważam fajnie odnowiony budynek szkoły. Prosta architektura jakiej wiele i u nas, sam do takiej szkoły chodziłem w Przechlewie. Odpowiednie podejście do rewitalizacji odmładza te budynki o „100 lat”.
W Binz największą atrakcją jest Zamek Myśliwski. Gdy tam dojechaliśmy pomyślałem, że średniej jakości to atrakcja.
Nic bardziej mylnego. Gdy już mieliśmy odjeżdżać Kasia zauważyła wieżę górującą nad okolicą. Postanowiliśmy przypiąć rowery. I tu pojawia się kolejna myśl na temat spokoju oraz braku obaw z tym związanych. W tym miejscu są specjalne szafki na sakwy, ale zostawiliśmy je przy rowerach. Spięliśmy rowery łańcuchem, ale co istotne jeden z kluczyków do niego… zostawiliśmy w sakwie na kierownicy. Oczywiście po powrocie wszystko było na swoim miejscu. Z przykrością to piszę, ale za każdym razem gdy zostawiam rower w miejscu publicznym w Polsce, myślami jestem z nim.
Tu dla odmiany, mogłem w spokoju zachwycać się tym prawdziwym Zamkiem Myśliwskim.
Niestety nie odwiedziliśmy jego wnętrza, dziś troszkę tego żałuję. Szczególnie ze względu na ażurowe schody prowadzące na wieżę. Możecie zobaczyć je na tym filmiku.
Kolejnym zaplanowanym przystankiem była miejscowość Prora. W niej gigantyczny, bo rozciąga się na przestrzeni 4 i pół kilometra, ośrodek wypoczynkowy.
To wybitny przykład socjalizmu nazistów. Wczasy dla wszystkich, w warunkach tych samych dla wszystkich. Zaplanowano tam 20 000 miejsc wypoczynkowych. Jego budowa przypadła na lata 1936 – 1939, jednak nigdy do zaplanowanych celów nie został wykorzystany. Po wojnie stacjonowały tu początkowo wojska armii czerwonej, następnie Narodowej Armii Ludowej NRD.
Zawsze zastanawiało mnie dlaczego te obiekty stoją niewykorzystane do celów turystycznych, a stoją jako pomnik architektury nazistowskiej.
Po przejechaniu około kilometra, pytanie stało się nieaktualne.
Prace nad rewitalizacją budynków trwają w najlepsze. Nawet co chwilę ktoś z placu budowy rzucił polskim mięsem.
W drodze do Sassnitz myśl o tym, że dobry to kierunek, aby obiekty przemysłowe również konstruować pięknie.
A tak prezentuje się samo Sassnitz:
W miejscowości tej czeka na Was kolejny U-Boot, tym razem produkcji brytyjskiej.
Przy „Juli” to super nowoczesna jednostka, odpuściłem sobie jej zwiedzanie. Z Sassnitz już niedaleko do gwoździa programu – klifów .
Tutaj jednak pobłądziliśmy. Za miastem wjechaliśmy w ścieżkę rowerową, która co prawda prowadzi do klifów, ale nie do tych najbardziej okazałych. Ze względu na to, że znaleźliśmy się na przestrzeni parku narodowego Jasmund dalsza podróż rowerem była niemożliwa. Możliwy był tylko powrót, tą samą trasą. Szybko rzuciliśmy okiem na jeden z najokazalszych klifów w tym miejscu.
Jednak nic nie dzieje się bez przyczyny. Nagle zerwała się burza, a my dzięki temu, że niedaleko znajdowała się opuszczona restauracja skryliśmy się przed srodze ulewnym deszczem.
Po jego ustaniu dowiedzieliśmy się, że obserwowany przez nas klif nosi nazwę Ernesta Moritza Arndta. Narodzonego właśnie na Rugii, wielkiego niemieckiego literata.
Co ważne jego postać onegdaj górowała również nad Szczecinem.
To zdjęcie z parku Quistorpa. Fundator parku – Johannes Quistorp był wielkim miłośnikiem twórczości Arndta.
Ruszamy w dalszą drogę, a ulewa nas goni… i niestety dopada w lesie. Ze względu na burzę porzuciliśmy rowery i schowaliśmy się pod folią. Tą samą folią o której pisałem przy okazji dnia drugiego. Byliśmy niemal susi. Niemal…
… bo biorąc pod uwagę padający na nas grad (jego kulka mniej więcej po środku zdjęcia), tych kilka kropel wody na nas to nic. Polecam Wam zabranie ze sobą tego rodzaju „skryjówki”. Koszty to żadne, miejsca niemal nie zajmuje, a korzyści mogą być olbrzymie.
Tego dnia mieliśmy już dosyć przygód. Udaliśmy się na kemping w miejscowości Juliusruh. Recepcja czynna do 22, nieco dłużej gastronomia. Od rana dostępny sklepik. Kąpiel oczywiście na żetony – koszt jednego to 1 Euro. Wystarcza to na spokojną kąpiel. Opłata za noc, za jeden namiot i dwie osoby to 17 Euro. Z mojego doświadczenia miejsce godne polecenia. W Juluiusruh są dwa pola namiotowe, ten nasz zobaczycie jako pierwszy w miejscowości wjeżdżając do niej z Glowe. Taką instrukcjo-mapę dostaliśmy na wejściu:
W trakcie podróży, swym ogólnym obrazem urzekł mnie jeszcze kemping w Nipmerow. Może komuś informacja o tym, że jest i wygląda ok się przyda.
Tymczasem umęczeni i szczęśliwi idziemy spać.
Dzień IV Königsstuhl, Kap Arkona
Poranek dnia czwartego był mocno ekskluzywny. Spokój jaki zapewniał kemping sprawił, że wyspaliśmy się za wszystkie czasy. Uprzejmości, uśmiechy i słowo „Morgen” wymieniane z sąsiadami zrobiły nam dzień. Co istotne wśród turystów nie spotkaliśmy ani jednego Polaka. Nie to, że to źle czy coś, ale jakoś tak miło na urlopie pobyć daleko od tego co na co dzień.
Cel na dzisiaj to „Tron Królewski”, Königsstuhl najsłynniejsza ze skał kredowych tworzących kliff Stubbenkammer.
Codzienną kawę zastępował nam jej substytut z Netto i innych takich.
Polecam, bo jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Po drodze jako syn rolnika, popadam w zachwyt nad współczesnym sprzętem rolniczym.
Panowie, Panie po drodze odkrywam również materiał na okładkę życiowego dzieła Ernesta Hemingwaya:
Po 30 kilometrach jesteśmy u celu. Tutaj wskazówka, a nawet dwie. Jeśli lubicie podróże rowerowe polecam Wam ten profil. Osobiście nie znam Pana „Misiacza”, miałem przyjemność uczestniczyć w prowadzonej przez niego prezentacji na temat rowerowej podróży trasą Odra-Nysa. Potem ją zresztą „zrobiłem”. Wiem, że to bardzo doświadczony rowerzysta jest, a jego posty pozwalają na rewelacyjne przygotowanie się do wyprawy.
Jedną ze wskazówek jakie przeczytałem na podanym Wam profilu, to informacja o tym, by nie płacić za wejście na Königsstuhl. Przecież stojąc na nim. nie możemy zachwycić się jego urokami. Na parkingu kierujemy się na punkt widokowy:
Wskazówka ta okazuje się jak najbardziej trafiona:
Myślę, że widok ten może być lepszy tylko z morza. No może kiedyś…
Warto pokonać około „miliona schodów” by zejść na plażę.
Na dole spacerujemy po kamiennej plaży. Czy Wam też ten kamień przypomina pewien symbol?
Plaża ze względu na morską roślinność nie pachnie zbyt urzekająco, ale nie przeszkadza to w niczym.
Świetnie prezentują się poszczególne warstwy skał, z których zbudowane są klify.
Widać też jak może sukcesywnie „pożera” ląd.
Wracamy na parking. I kolejna smutna refleksja. Podczas gdy u nas ludzie pełniący istotne role społeczne, z przerażaniem piszą o jakimś „lobby rowerowym”, którego macki zaciągają hamulec ręczny w ich samochodach, zaledwie 200 km dalej, cyklicznie kursujące autobusy przewożą również rowery.
No nic to, powoli wracamy na nasz kemping, który zarezerwowaliśmy na kolejną noc.
Jest taki stary polski film, na podstawie powieści Marka Hłaski „Następny do raju”. Film nazywa się „Baza ludzi umarłych”, a w nim pewien rewelacyjny dialog:
„Dobrze Pan jeździ?!
Nie, ale szybko.”
Podobnie było z Kasią. Zachłysnęła się rowerową prędkością i niestety w pewnym momencie nie ogarnęła jej. Na całe szczęście skończyło się tylko na otłuczeniu. Ale bywa różnie… dlatego zawsze bądźcie gotowi na tego rodzaju sytuacje. Nie zapomnijcie o apteczce, ubezpieczeniu EKUZ i kasku rowerowym.
Jeśli wątpicie w skuteczność i konieczność tego ostatniego, koniecznie obejrzyjcie filmik mojego rowerowego guru – Jacka z United Cyclists:
Poczucie humoru w połączeniu z profesjonalną wiedzą sprawia, że po obejrzeniu kilku odcinków rowerowe marzenia zamieniają się w rowerowe plany.
Gdzieś w drodze znajdujemy reklamę parku miniatur w Gingst.
Jeśli się dobrze przyjrzycie na zdjęciu odnajdziecie bestię.
Krótki „chill” na kempingu i kolejny cel Kap Arkona.
Powiem o tym miejscu tylko tyle, że to dawny ośrodek kultu pogańskiego boga Świętowita. Tylko tyle, bo czy ktoś z Was zastanawiał się skąd w Szczecinie „Arkonka”, „Osiedle Arkońskie”? Jeśli nie, to koniecznie przeczytajcie powieść Wojciecha Burgera „Ostatni z Bogów”. W książce nieco dużo faktów, ale i tak wciąga jak chodzenie po bagnach. Po jej przeczytaniu poczujecie się absolutnie wyróżnieni tym, że żyjecie w Szczecinie. Wiele miejsc, które beznamiętnie mijaliście na co dzień staną się dla Was obiektem głębszej refleksji. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Jadąc na Kap Arkonę mijamy uroczą wioskę rybacką.
Obok wioski, mały kościółek o niesamowitej akustyce.
Namiastkę możecie posłuchać poniżej. Powiedziałem sobie, że na tej wyprawie nie będę kręcił filmów, by nie eksploatować za nadto baterii w aparacie. W tym miejscu zrobiłem wyjątek, bo kościółek zrobił na mnie spore wrażenie.
… i jeszcze jego wnętrze:
Na koniec wymarzone zwieńczenie naszej wycieczki – zachód słońca nad Kap Arkoną.
Tak ten dzień prezentuje nam Google Maps:
Dzień V Juliusruh – Stralsund i dalej.
Zgodnie z planem ostatni dzień to powrót pociągiem ze Stralsundu, ale zanim to się stało musieliśmy tam dojechać. Z Juliusruh do stolicy Rugi, czyli Bergen przejazd przebiega w miarę sprawnie. W pięknych okolicznościach przyrody i po ścieżkach rowerowych. Gdy dotarliśmy do Bergen czar prysł. Nie tyle, że miasto nie było przystosowane do rowerów, ono było stricte samochodowe. Wręcz trudno było pieszo przejść na drugą stronę ulicy.
Niestety dalej było podobnie. Nie znaleźliśmy oznaczeń trasy rowerowej do Stralsundu. Wylądowaliśmy na drodze szybkiego ruchu – kierowcy jak zwykle ok. Tak dotrwaliśmy do Samtens, tutaj powstaje nowa ścieżka, póki co jest jedynie utwardzona ziemia, ale to nam wystarczyło. Po kolejnych 5 kilometrach, od miejscowości Rambin ścieżka rowerowa prowadzi nas do samego Stralsundu. Już z daleka jawi się olbrzymi, ponad czterokilometrowy „Rugenbrucke” .
O Stralsundzie czytałem w przewodnikach w samych superlatywach. Jednak to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W jakiś tam sposób przypomina nasz Kraków. My na zwiedzanie mieliśmy dwie godziny, ale spokojnie można na ten cel poświęcić drugie tyle. 4 Euro kosztuje wejście na wieżę kościoła Mariackiego, który sam w sobie jest arcydziełem architektury. Na pewno jeszcze tam wrócimy.
Na koniec Kasi pechowo wbiła się pinezka w oponę. Ale spokojnie, nie wiadomo skąd wziął się on:
Tak na poważnie – przed trasą zabezpieczcie się w w podstawowe narzędzia. Zabierzcie też zapasowe dętki oraz tzw. „trytki” – są niezawodne.
Kończąc chciałem serdecznie podziękować serwisowi sklepu Mad-Bike za pomoc w przygotowaniu do wyprawy. To żaden spis sponsorowany, a po prostu ludzkie podziękowanie za fajne podejście do drugiego człowieka. No i w ogóle za tworzenie fajnej atmosfery.
Chciałem też podziękować Tobie drogi czytelniku, jeśli dotrwałeś do tego momentu. Mam nadzieję, że choćby raz uśmiechnąłeś się, a jakaś część informacji okaże się przydatna. Kto wie? Może do planowania własnej podróży. Życzę Tobie wielu pozytywnie nakręconych kilometrów. Jeśli myślicie o Rugii, a nie boicie się niższej temperatury i krótszego dnia, to cenną jest informacja, że we wrześniu kempingi obniżają swe ceny.
tomi_00
20 grudnia 2015 - 01:16 -
wielkie dzięki za opisanie tego co chodzi mi po głowie jak tylko dostanę urlop:) powodzenia w dalszym podrużowaniu