Szczecinianka na obczyźnie – Portugalia!
Walczyłam całe dwa tygodnie, brałam fervex, rutinoscorbin, nawet letnią herbatę z miodem, aby nie zabić jego magicznych właściwości, ale w końcu przegrałam. Zawinięta w szalik, w za dużej bluzie ukochanego i pluszowych skarpetach, postanowiłam opisać zeszłotygodniową podróż do Porto.
Może ostatnie promienie portugalskiego słońca, zachowane w moich wspomnieniach wykurzą ze mnie te paskudne zarazki!
Do Portugalii przybyłam, aby odwiedzić przyjaciółkę, która pojechała tam na wymianę studencką w ramach programu Erasmus. Oczywiście nie jechałam sama, towarzyszyły mi dwie przyjaciółki, Agata i Kasia. Razem z naszym „erasmusem” Oliwką przyjaźnimy się od dobrych kilku lat.
Mogłabym opowiedzieć o głodzie, który nas dopadł w samolocie, o przyprawiającym o dreszcze hostelu w Lizbonie i przerażającym rosyjskim napisie znalezionym pod łóżkiem lub też o małej dziewczynce z autobusu, którą uczyłyśmy języka polskiego. Mogłabym też opisać pierwszą, w moim wydaniu, anglojęzyczną rozmowę z prawdziwym Brytyjczykiem, jednak ku waszemu zdziwieniu opowiem o tym co interesuje mnie najbardziej- o kulinarnych przygodach w kraju, w którym pieczony kogut ratuje życie a suszona ryba raduje podniebienie.
Przed wyjazdem dzięki ukochanej i jedynej siostrze, która odwiedziła Portugalię nie jeden raz, miałam kulinarną mapę miejsc, które muszę odwiedzić oraz potraw, których muszę skosztować.
Pierwsze na liście znalazły się Pasteis de Nata(zdj.3), czyli szaleńczo pyszne ciasteczka, które jadłyśmy w najstarszej i najlepszej kawiarni w Lizbonie. Te małe cudeńka kosztowały jedynie euro, co stało się powodem naszego obżarstwa – kupiłyśmy aż po dwa! Pasteis de Nata to okrągłe tarty z ciasta francuskiego, które mimo budyniowego, wciąż delikatnie ciepłego nadzienia, nadal pozostały chrupiące. Całość jest delikatnie zapieczona, dzięki czemu „naty” dostają ciemnobrązowych piegów. Aby natę zjeść zgodnie z tradycją posypałyśmy ją cynamonem i cukrem pudrem. Do tego wyborna kawa z mlekiem. Nigdzie nie ma takiej kawy jak w Portugalii. Mocna, aromatyczna i do tego tania! Ehhhh, nigdzie na świecie naty nie smakowały tak jak w ich stolicy i miejscu narodzin – historycznej dzielnicy Belem w Lizbonie.
Kolejne na mojej liście były paszteciki z suszonego dorsza nazywanym tu Bacalhau (czyt. Bakalau). Pierwszy raz skosztowałam ich w Porto, jako przystawkę przed najgorszym daniem mojego życia, ale o nim później! Paszteciki z Bacalhau – cudownie chrupkie, zrobione z masy ziemniaczanej, zielonej pietruszki i suszonej ryby lub płaszczki. Są to wrzecionowate, zapewne formowane ręcznie i smażone w głębokim tłuszczu cudeńka, co nadaje im złoty, niepozwalający im się oprzeć kolor(zdj1). Koleżanka, którą odwiedzałam pokazała mi jeszcze inne smaki pasztecików. Do gustu szczególnie przypadł mi jeden, wypełniony farszem z Leitão (czyt. Lej tau) czyli młodego, pieczonego w całości prosięcia! Znów wszystko za mniej niż 1 euro, pod tym względem Portugalia naprawdę rozpieszcza.
Następny przystanek, który koniecznie musiałam zaliczyć będąc w Porto to regionalna potrawa Francesinha (czyt. Francuzinia, zdj. 2), o której wspomniałam chwile wcześniej. Szczerze mówiąc, wolałabym jej nigdy nie spróbować, ale jako amatorka wszystkich nowych smaków, nie mogłam sobie na to pozwolić. Francesinha była potrawą biedoty, która nie mogła sobie pozwolić na wyrzucanie jakichkolwiek resztek jedzenia. Tradycyjnie potrawa ta powinna składać się z dwóch kromek chleba tostowego, pokrytego rozpuszczonym żółtym serem. Między kromkami zazwyczaj znajdują się cztery rodzaje mięsa, w moim przypadku był to cienki i twardy niczym podeszwa kotlet wieprzowy, niebywale paskudne parówki, kawałki kiełbasy chorizo i plaster szynki konserwowej. Dodatkowo wszystkie te cuda oraz garść frytek zanurzone są w zdecydowanie niesmacznym sosie, a raczej mieszance wina, piwa i pomidorów. Jedząc to do głowy przychodziła mi tylko jedna myśl… Kto, na Boga, wymyślił Francesinhne i ogłosił ją sztandarowym daniem Porto?! Na szczęście znakomite wino które wzięło nazwę od tego miasta wyprzedza swoją popularnością tego tostowego potworka, dlatego też spróbuje o nim jak najszybciej zapomnieć.
Pisząc o portugalskich pysznościach muszę wspomnieć o wszystkich długo dojrzewających serach owczych i kozich, których nazw nie pamiętam, ale zapewniam, że wszystkie były pyszne! Będąc w Portugalii pamiętajcie by spróbować różnego rodzaju wino Porto (czerwone, różowe czy białe), czy też szynkę presunto, mniej znaną kuzynkę szynki parmeńskiej. Polecam również, soczyste pomarańcze i malutkie, słodkie banany z Madery!
Warto odwiedzić Portugalię z wielu powodów. Ludzie są przemili i pomocni, widoki zapierają dech w piersiach, jednak dla mniej najważniejsza jest kuchnia i tu również kraj winem płynący mnie nie zawiódł. Z tego miejsca chciałabym podziękować moim przyjaciółkom bez, których ta podróż nie byłaby taka sama!!!! Kasiu, Agatko, Oliwko… Dziękuję!
Iwona
22 grudnia 2012 - 20:31 -
Witaj. Rozumiem Twoj zachwyt nas Portugalia, pozwole sobie jednak na male sprostowanie. Kuchnia portugalska jest generalnie niedoprawiona i byle jaka. Z przypraw uzywaja soli, czasem pieprzu i do wszystkiego bez mala dodaja oregano, pietruche lub kolendre. W kazdej restauracji jest prawie takie samo menu. Papierowy obrusy nawet w tzw dobrych lokalach moga doprowadzic do szalu najspokojniejszego czlowieka. Portugalczycy niedouczeni i nabzdyczeni, niezadowoleni ze wszystkiego. Preza sie tylko, jak widza turyste (najlepiej anglo, lub niemieckojezycznego)
Kraj zaniedbany i brudny. Ale pastel de nata- co racja to racja- pycha! ;)
Pozdrawiam z okolic Faro
Autor
27 grudnia 2012 - 11:18 -
Zachwyt to za dużo powiedziane… Masz rację, dania często były niedoprawione, ale naty i paszteciki z dorszem, poezja ;)
Pozdrawiam!