Na zdrowie (ci to nie wyjdzie)!

”Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”- napisał Kochanowski w swej fraszce ”Na zdrowie”. Każdy, kto choć na chwilę je utracił, potwierdzi prawdziwość tych słów.

Mi szczęśliwie utrata owego zdrowia przydarzyła się własnie na chwilę, chociaż trochę dłuższą, bo oznaczała niepełnosprawność przez kilka tygodni. Jednak czasami okazać się może, że nawet tylko chwilowe problemy ze sprawnością fizyczną nie wyjdą na zdrowie… psychiczne.

Pierwsze schody, i to dosłowne, pojawiły się w momencie, kiedy pełna samozaparcia po operacji podjęłam błyskawiczną decyzję: wracam na uczelnię. Z każdym kolejnym stromym stopniem plułam sobie w brodę za swoją nadgorliwość, wszak gorszą od faszyzmu. Ale przecież budując jednostkę wojskową architekci nie przewidzieli, że będzie kiedyś mieścił się w niej wydział Uniwersytetu Szczecińskiego i że jakaś biedna studentka będzie musiała się wdrapać o kulach po wąskich, stromych stopniach na trzecie piętro w celu zdobycia wiedzy. Szczęście w nieszczęściu, że droga na zajęcia będzie dla mnie utrudniona tylko przez jakiś czas. A co z tymi studentami, którzy przykładowo poruszają się na wózkach inwalidzkich? No trudno, muszą wybrać sobie jakiś inny kierunek studiów, na wydziale, na którym jest winda…

Zajęcia przeżyłam, ledwo, bo ledwo, bo ile można wytrzymać bez zaspokojenia jednej z podstawowych życiowych potrzeb człowieka? Na szczęście nie musiałam być przykładem, ile czasu minie, zanim się NIE WYTRZYMA. Co stało za tym zmartwieniem? Fakt, że unieruchomiona noga uniemożliwiła mi zamknięcie kabiny w toalecie uczelnianej… Mogłabym ten problem obejść, ale z natury nie jestem ekshibicjonistką i nie chciałam nikogo narażać na ten dosyć zabawny pewnie widok. Ale po co komu toaleta dla inwalidów w budynku, do którego żaden inwalida i tak nie wejdzie (a już na pewno nie wjedzie)?

Dalej udowadniając samej sobie, że jestem samodzielna i nie potrzebuję niczyjej pomocy, wybrałam się w powrotną drogę do domu. Szczęśliwie po mojej trasie jeżdżą Swingi, najlepszy szczeciński środek transportu. Jednak, zanim ta niewątpliwa przyjemność komunikacyjna mnie spotkała, musiałam dostać się na Plac Kościuszki. Przystanek pod wydziałem, fantastycznie (żeby nie było, że US jest taki całkiem be). Podjeżdża tramwaj, wgramoliłam się po naprawdę stromych schodach i tu cudowny obrazek: jedno wolne miejsce! Zmierzam więc zatem szczęśliwa w kierunku upatrzonego celu modląc się w duchu, żeby zdążyć, zanim tramwaj ruszy (zapewne wtedy wylądowałabym poziom niżej, na podłodze), a tu nagle widzę z naprzeciwka panią w średnim wieku z ogniem w oczach. Już wiem, że puste miejsce nie jest tylko moim celem. Naiwnie myśląc, że skoro przez całe życie ustępowałam miejsca starszym i potrzebującym, karma do mnie powróci, dziarska pani spostrzeże moją niedolę, nogę robota i dwie kule i jednak pozwoli mi usiąść. O wielka naiwności! Nie zdążyłam. Triumfująca pani, powszechnie zwana moherem, siedzi ślepa i głucha (oczywiście metaforycznie, gdyby tak było rzeczywiście, na pewno nie miałabym jej za złe zajęcie miejsca) na moją niepełnosprawność. Na szczęście widzący całą sytuację chłopak w kapturze na głowie zwolnił mi miejsce (jako jedyny w wagonie).

Dotarłam do domu, jeden dzień z życia na czterech nogach uważam za zakończony i czekam na dalsze przygody z cyklu niepełnosprawni w mieście. Pytanie tylko, czy jak wyzdrowieję, to po takich doświadczeniach nie pomylę empatii z zupą z Azji.

O autorze

avatar

Monika Filipowicz

Chociaż lubię sprawdzać, czy lepiej jest tam, gdzie mnie nie ma, to wiem, że powrót do rodzinnego Szczecina zawsze jest dobry :) Nigdzie nie ma tylu krokusów wiosną, nigdzie tak nie pachnie czekoladą. Zgadzam się z tym, że tam dom twój, gdzie serce twoje. Moje bije w Szczecinie - tam zawsze będę wracać (tak samo często, jak wyjeżdżać - by poznawać świat! )